W natłoku superprodukcji, które
pojawiły lub wkrótce pojawią się na kinowych ekranach, bardzo łatwo jest
przeoczyć perełki, które może mają kilkakrotnie niższy budżet, ale nie znaczy
to wcale, że są to filmy gorsze. Wiele mówiło się o „Johnie Carterze”, dużo
mówi się o „Igrzyskach Śmierci”, a jeszcze więcej o „Prometeuszu”. Trudno się
dziwić, że w tym natłoku efektów bez większego echa przeszedł film o jakże
nieefektownym tytule – „Kupiliśmy zoo”.
Gdybym miał przekonać męską część
społeczeństwa do obejrzenia tego filmu, to zadanie to nie należałoby do
najtrudniejszych. Wystarczyłyby trzy argumenty. Po pierwsze – Scarlett
Johansson. Po drugie – Scarlett Johansson. A po trzecie – Scarlett Johansson.
Nie zadowoliłbym się jednak przekonaniem tylko tej teoretycznie mniej
urodziwiej części fanów kina, więc trzeba o filmie powiedzieć trochę więcej.
Benjamin Mee (Matt Damon) jest
ojcem dwojga dzieci, którego żona całkiem niedawno umarła. Dzieci Benjamina,
zwłaszcza starszy syn Dylan (Colin Ford), nie potrafią odnaleźć się po stracie
matki, w związku z czym wpadają w kłopoty i sprawiają, że Ben zaczyna myśleć o
zmianie otoczenia. Podczas poszukiwań nowego domu Ben, wraz z córką Rosie (w
tej roli Maggie Elizabeth Jones - obiecuję, że zakochacie się w rezolutnej
dziewczynce), trafia na dom położony z dala od miejskich problemów wśród,
wydawałoby się, ciszy i spokoju. Podczas zwiedzania okazuje się jednak, że w
pakiecie nowi właściciele otrzymają także… ZOO!
Nowa sytuacja to próba
odbudowania własnego życia. Wszyscy członkowie rodziny znajdują wśród
mieszkańców (również tej mniej włochatej części) przyjaźń, szczęście i,
ostatecznie, nowy dom. Dylan otwiera się na świat, Rosie podnosi na duchu nawet
w najtrudniejszych momentach, a Benjaminowi udaje się uporać ze stratą żony,
naprawić relacje z dziećmi i odnaleźć przygodę, która na dobre odmieni jego
życie.
Na osobne brawa zasługuje ekipa
grająca pracowników zoo. Scarlett Johansson świetnie sprawdza się jako młoda
pani manager, Agnus Macfayden dzielnie broni zwierząt przed dawnym wrogiem, od
którego zależy istnienie zoo, a Elle Fanning wyśmienicie wkomponowuje się w
całość jako głupiutka blondynka, która swoim urokiem ułatwia Dylanowi powrót do
normalnych relacji z ludźmi.
„Kupiliśmy zoo” to film pełen uczuć,
marzeń i walki o odnalezienie swojego miejsca w świecie, który nie jest aż tak
przyjazny jak moglibyśmy tego chcieć. Reżyser, Cameron Crowe, sprawił jednak,
że po seansie człowiek czuje się lepiej, a życie nie wydaje się już tak szare
jak zazwyczaj. Swoją zasługę ma w tym też Jónsi, wokalista islandzkiego zespołu
Sigur Ros (swoją drogą polecam, trudno o bardziej nastrojową muzykę), który
sprawił, że wędrując z Benjaminem czujemy się, jakbyśmy znajdowali się w
jakiejś baśniowej krainie.
Film pokazuje, że nie wszyscy
szukamy tylko efektów, kosmosu, herosów i innych dodatków do tego, żeby cieszyć
się z seansu. Dobre kino familijne to zawsze niezły sposób na przywrócenie
człowiekowi wiary w to, że nie zawsze jest tak trudno, jak mogłoby się wydawać.
Dlatego, jeśli ktokolwiek z Was miał ostatnio ciężkie chwile i chciałby chociaż
na krótki czas o nich zapomnieć, to „Kupiliśmy zoo” będzie najlepszym
lekarstwem jakie znajdziecie. A teraz wybaczcie, ale tygrysy same się nie
nakarmią…