Gacku!
poniedziałek, 18 listopada 2013
piątek, 13 lipca 2012
Oz The Great?
Walt Disney przyzwyczaił nas do tego, że szuka inspiracji wszędzie, gdzie to tylko możliwe. Tym razem, podążając za trendem na odświeżanie starych historii i ukazywanie ich w nowy sposób, wytwórnia wzięła na warsztat historię o krainie Oz. W sieci pojawił się pierwszy oficjalny trailer i jeśli odświeżanie ma wyglądać w ten sposób, to nie mam nic przeciwko!
Na film przyjdzie nam co prawda poczekać do marca przyszłego roku, ale w tym czasie ukaże się tyle wspaniałości, że na pewno jakoś to wytrzymamy.
poniedziałek, 2 kwietnia 2012
We bought a tiger!
W natłoku superprodukcji, które
pojawiły lub wkrótce pojawią się na kinowych ekranach, bardzo łatwo jest
przeoczyć perełki, które może mają kilkakrotnie niższy budżet, ale nie znaczy
to wcale, że są to filmy gorsze. Wiele mówiło się o „Johnie Carterze”, dużo
mówi się o „Igrzyskach Śmierci”, a jeszcze więcej o „Prometeuszu”. Trudno się
dziwić, że w tym natłoku efektów bez większego echa przeszedł film o jakże
nieefektownym tytule – „Kupiliśmy zoo”.
Gdybym miał przekonać męską część
społeczeństwa do obejrzenia tego filmu, to zadanie to nie należałoby do
najtrudniejszych. Wystarczyłyby trzy argumenty. Po pierwsze – Scarlett
Johansson. Po drugie – Scarlett Johansson. A po trzecie – Scarlett Johansson.
Nie zadowoliłbym się jednak przekonaniem tylko tej teoretycznie mniej
urodziwiej części fanów kina, więc trzeba o filmie powiedzieć trochę więcej.
Benjamin Mee (Matt Damon) jest
ojcem dwojga dzieci, którego żona całkiem niedawno umarła. Dzieci Benjamina,
zwłaszcza starszy syn Dylan (Colin Ford), nie potrafią odnaleźć się po stracie
matki, w związku z czym wpadają w kłopoty i sprawiają, że Ben zaczyna myśleć o
zmianie otoczenia. Podczas poszukiwań nowego domu Ben, wraz z córką Rosie (w
tej roli Maggie Elizabeth Jones - obiecuję, że zakochacie się w rezolutnej
dziewczynce), trafia na dom położony z dala od miejskich problemów wśród,
wydawałoby się, ciszy i spokoju. Podczas zwiedzania okazuje się jednak, że w
pakiecie nowi właściciele otrzymają także… ZOO!
Nowa sytuacja to próba
odbudowania własnego życia. Wszyscy członkowie rodziny znajdują wśród
mieszkańców (również tej mniej włochatej części) przyjaźń, szczęście i,
ostatecznie, nowy dom. Dylan otwiera się na świat, Rosie podnosi na duchu nawet
w najtrudniejszych momentach, a Benjaminowi udaje się uporać ze stratą żony,
naprawić relacje z dziećmi i odnaleźć przygodę, która na dobre odmieni jego
życie.
Na osobne brawa zasługuje ekipa
grająca pracowników zoo. Scarlett Johansson świetnie sprawdza się jako młoda
pani manager, Agnus Macfayden dzielnie broni zwierząt przed dawnym wrogiem, od
którego zależy istnienie zoo, a Elle Fanning wyśmienicie wkomponowuje się w
całość jako głupiutka blondynka, która swoim urokiem ułatwia Dylanowi powrót do
normalnych relacji z ludźmi.
„Kupiliśmy zoo” to film pełen uczuć,
marzeń i walki o odnalezienie swojego miejsca w świecie, który nie jest aż tak
przyjazny jak moglibyśmy tego chcieć. Reżyser, Cameron Crowe, sprawił jednak,
że po seansie człowiek czuje się lepiej, a życie nie wydaje się już tak szare
jak zazwyczaj. Swoją zasługę ma w tym też Jónsi, wokalista islandzkiego zespołu
Sigur Ros (swoją drogą polecam, trudno o bardziej nastrojową muzykę), który
sprawił, że wędrując z Benjaminem czujemy się, jakbyśmy znajdowali się w
jakiejś baśniowej krainie.
Film pokazuje, że nie wszyscy
szukamy tylko efektów, kosmosu, herosów i innych dodatków do tego, żeby cieszyć
się z seansu. Dobre kino familijne to zawsze niezły sposób na przywrócenie
człowiekowi wiary w to, że nie zawsze jest tak trudno, jak mogłoby się wydawać.
Dlatego, jeśli ktokolwiek z Was miał ostatnio ciężkie chwile i chciałby chociaż
na krótki czas o nich zapomnieć, to „Kupiliśmy zoo” będzie najlepszym
lekarstwem jakie znajdziecie. A teraz wybaczcie, ale tygrysy same się nie
nakarmią…
niedziela, 25 marca 2012
The Posen Trilogy!
Nie
wiem dlaczego tak się dzieje, ale wszystko co dobre szybko się kończy. Tak było
z Trylogią Tolkiena, tak było z trylogią (na wielką literę musi sobie jeszcze
zasłużyć) Brenta Weeksa i tak samo, niestety, było z Pyrkonem. Jest mi bardzo
smutno, że muszę napisać te słowa, ale cóż… Pyrkon 2012, największy
ogólnopolski konwent miłośników fantastyki, dobiegł końca.
Zanim
jednak przejdziemy do ostatecznego pożegnania konwentu, pozwólcie, że powiem o
ostatnim dniu słów kilka. Niedzielny poranek na Pyrkonie był troszkę mniej
aktywny niż w dniach poprzednich. Nie wiem czy to wynik zmiany czasu czy może
wczorajszych koncertów, ale widać było, że w holu i w salach ludzi jest
wyraźnie mniej. Ja jednak wstałem wcześnie, bo niedziela w planie wyglądała
równie ciekawie co dni poprzednie.
Na
pierwszy ogień poszedł wykład „15 najdziwniejszych ras z galaktyki Star Wars”. Nasze
spotkanie rozpoczęło się dosyć niezwykle. Prelegent, Bartek „Burzol” Burzyński,
postanowił przypomnieć wszystkim zebranym, o co tak naprawdę w Gwiezdnych
Wojnach chodzi. Muszę przyznać, że uważam się za fana serii, ale nie
wiedziałem, ze powstały filmiki tak świetnie ukazujące sześć filmowych odsłon w
mniej niż 20 minut (linki poniżej).
Kiedy
wszyscy już przypomnieli sobie, w czym rzecz, Bartek poprowadził nas w świat
troszkę inny od tego, który znamy z sagi Lucasa. Okazało się, że w galaktyce
nie mamy do czynienia tylko z ludźmi, Wookie czy Twi’lekami, ale też gatunkami
zupełnie nieznanymi, jak Aqualishe, Nautolanie, Weequaye, Ithorianie czy
ogromna modliszka Yam’rii. Niektóre z tych ras można zobaczyć w scenie z
kantyny Mos Eisley, gdzie wspomniana modliszka pracuje nawet jako barmanka
(swoją drogą zagadka: ktoś z Was wie, jak się nazywała?). – Kiedy oglądam
Gwiezdne Wojny najbardziej interesuje mnie to, co mamy w tle – mówi Burzol –
ludzie cały czas tworzą książki i filmy oparte na Star Wars, więc warto zwrócić
uwagę na to, jak inne rasy są pokazywane w nowych historiach – kończy Bartek.
Żeby
nie siedzieć ciągle w uniwersum Gwiezdnych Wojen wybrałem się na wykład,
traktujący po części o historii. Piotr Piasek, w spotkaniu zatytułowanym „Druidzi.
Fantasy vs. Historia” postanowił porównać jedną z najczęściej pojawiających się
w fantasy profesji z jej historycznym pierwowzorem. Wydawać by się mogło, że w
książkach fantasy co druga osoba to jakiś dziadek, znający się doskonale na
lecznictwie i ziołach, ale czy zastanawialiście się kiedyś jak wygląda droga do
zostania druidem? Piotrek przekonywał zebranych, że jest to długa i żmudna droga, na końcu której
niekoniecznie spotka nas sukces. Druidzi wywodzili się głównie z elit (o ile
można mówić o elitach w czasach Celtów) i aby ukończyć szkolenie, musieli
uczęszczać do specjalnej szkoły. Nauka trwała około 20 lat i całą wiedzą trzeba
było przyswoić na pamięć! Nie wiem jak Was, ale mnie jakoś wizja 20 lat
wkuwania modlitw, pieśni i formułek niespecjalnie pociąga…
Kiedy
byłem w drodze na kolejne spotkanie, zacząłem się zastanawiać, co ci wszyscy
dorośli ludzie, którzy spędzają na konwencie cały weekend, robią w tym czasie ze
swoimi dziećmi. Okazało się, że
organizatorzy pomyśleli również o tym. Przez cały czas trwania konwentu w
specjalnie wyznaczonym miejscu, można było zostawić swoje pociechy pod opieką
wychowawców i animatorów. Dzieciaki miały doskonale zorganizowany czas i poza
zabawami integracyjnymi (malowanie twarzy, bajki) odbywały się specjalne
spotkania, które miały także im przybliżyć podstawy fantastyki i gier RPG.
Brawo!
Dzień
trzeci to także dzień końcowych pojedynków w blokach gier RPG. Games roomy
ponownie były wypełnione po brzegi graczami, którzy pragnęli wykorzystać
ostatnie chwile na konwencie. – Poznałem kilka fajnych systemów, które na pewno
przydadzą mi się podczas rozgrywki ze
znajomymi – mówi Paweł, który na konwent przyjechał aż ze Szczytna. – Poza RPG miałem
w planach spotkanie z Andrzejem Pilipiukiem, niestety autor nie dotarł do
Poznania. Nie zmienia to faktu, że konwent oceniam jako bardzo udany i w
przyszłym roku również postaram się na niego wybrać.
Ostatnim
punktem dnia dzisiejszego i co za tym idzie, ostatnim dla mnie punktem na
poznańskim konwencie, było wystąpienie zatytułowane „Kolonizacja planet dla
początkujących (i nie tylko)”. Prowadząca, Aleksandra Janusz, z wielką pasją
przedstawiła zebranym jakie wymagania musi spełniać Druga Ziemia i przy okazji
zaprezentowała podręczne instrukcje dla terraformerów. Całe wystąpienie Oli
można streścić następująco – jeśli już uda się nam znaleźć jakąś planetę, na
której będzie dało się żyć, to najlepiej wszystko spalić, zaorać i można
rozpocząć życie. Tak dla pewności.
Jak
impreza prezentuje się w liczbach? Ponad 6 tysięcy odwiedzających, blisko 40
gości ze świata fantasy i science-fiction, 15 premier, a do tego stoiska, wykłady,
gry, konkursy i cała masa dobrej zabawy. Jednym słowem – Pyrkon 2012. Jeśli nie
udało się Wam przybyć do Poznania w tym roku, to już dzisiaj zapraszam na rok
przyszły.
No
i nadszedł moment, w którym muszę powiedzieć: do widzenia. Gdybyśmy żyli w
świecie idealnym, to takie konwenty pewnie nigdy by się nie kończyły, ale
niestety tak nie jest. Na zakończenia oddam głos uczestnikom Pyrkonu. – Jest to
pierwszy raz, kiedy udało mi się wybrać na konwent – mówi wspomniany wcześniej
Paweł. – Interesuję się tym od 17 lat i uważam, że każdy fan chociaż raz w
życiu powinien wziąć udział w takim wydarzeniu. – Trzeba pochwalić
organizatorów za wspaniałą atmosferę i wzorowy porządek – wspomina Kamil –
wystrój, sale do prelekcji, gamesroom, wszystko jest przygotowane z ogromnym
rozmachem, a miejsca noclegowe dla tych, którym nie udało się znaleźć miejsca w
hotelach, to wisienka na torcie – dodaje. – Największym minusem imprezy jest
chyba poruszanie się autem po Poznaniu – narzeka natomiast Ania, studentka z
Gdańska – co do konwentu to nie mam żadnych zastrzeżeń. W każdej sali czułam
się, jakbym przeniosła się do innego świata i chyba o to tak naprawdę w tym
wszystkim chodzi. – kończy Ania zwijając swój śpiwór. Jak pokazała impreza,
fantastyka w Polsce jest ciągle mocna i nie wypada, żeby w przyszłym roku
uczestników było mniej. Dlatego cokolwiek będziecie robili za rok, zaplanujcie
to tak, żeby pojawić się w Poznaniu. Na zakończenia pozwolę sobie stwierdzić,
że Pyrkon, przynajmniej na czas jakiś, uważam za zakończony.
sobota, 24 marca 2012
I need more time!
Po spektakularnym
sukcesie dnia pierwszego nie pozostało mi nic innego, jak tylko zwiększyć swoje
oczekiwania co do Pyrkonu. Nie może być przecież tak dobrze, żeby nie mogło być
lepiej. Tak przynajmniej mi się wydawało. Na miejscu po raz kolejny zostałem zniszczony
kolorami, barwami i zapachami (na całe szczęście całkiem znośnymi) prosto ze
świata fantasy. Jaki był więc drugi dzień Pyrkonu? Bardzo udany.
Więcej fotek na KULTURA.WM !!!
Ale nie uprzedzajmy
faktów. Na wiadome miejsce udałem się tym razem dosyć wcześnie, ponieważ
chciałem porobić kilka fotek z ciekawych stoisk. Łatwo powiedzieć trudniej
zrobić, bo wydaje się niemożliwe, żeby
spośród takiego morza ciekawostek wybrać coś, co zasługiwałoby na miano
wyjątkowego. Co na to poradzić? Rozwiązanie okazało się bardzo proste –
pstrykaj wszystko. Tak też zrobiłem, a efekty, nie zawsze wspaniałe, możecie
podziwiać poniżej.
Pierwszym kąskiem dnia
dzisiejszego miał być wykład o intrygującym tytule „Vlad Dracula – mit i
rzeczywistość”. Miałem nadzieję, że dowiem się wszystkiego o najbardziej znanym
krwiopijcy w dziejach ludzkości, ale okazało się, że proza życia ma inne plany
wobec mnie. Na miejsce prelekcji przybyłem dziesięć minut przed jej
rozpoczęciem i okazało się, że znajduję się w drugiej dziesiątce chętnych, dla
których nie znalazło się miejsce w sali wykładowej. Bycie przedstawicielem
prasy ma swoje plusy (nie trzeba czekać w kolejkach po bilety), ale nie można
nadużywać pozornej władzy i pozbawiać ludzi prawa do rozwoju zainteresowań.
Okolice Draculi opuściłem więc z opuszczoną głową i w ramach poprawy humoru
postanowiłem odwiedzić Mistrza Adama (patrz wpis o dniu wczorajszym). Jakże
wielkie okazało się moje zdziwienie, gdy zobaczyłem, że stanowisko z jego
modelami zostało przeniesione! Nie wiem, czy to wynik mojego wczorajszego
narzekania, ale mój wewnętrzny egoista był z siebie dumny. Adam w końcu dostał
miejsce, gdzie można go było bez problemu dostrzec, a cała wystawa zyskała
sporo przestrzeni. Brawo dla organizatorów.
No i zaczynamy właściwą
część dnia, czyli maraton z ekipą Polish Garrison. Dla tych, którzy nie wiedzą
o co chodzi, kilka słów wyjaśnienia. „A long time ago in a galaxy far, far away…”,
chociaż w zasadzie nie aż tak odległej, bo znajdującej się na naszej planecie, powstała
międzynarodowa organizacja zrzeszająca fanów Star Wars, nazywająca się LEGION
501st. Głównym celem tej organizacji jest promowanie sagi wymyślonej przez
Lucasa, ale także pojawianie się wszędzie tam, gdzie swoją obecnością można
komuś pomóc (akcje charytatywne, wspomaganie fundacji). Przedstawiciele LEGIONU
501 w Polsce to właśnie Polish Garrison, oddział, który rozpoczął swoją
działalność w 2003 roku. – Nasza organizacja zrzesza fanów Gwiezdnych Wojen z
kostiumami pro imperialnymi, czyli tymi z Ciemnej Strony Mocy – mówi Maks
Kielar, jeden ze szturmowców polskiego garnizonu. – Polska grupa liczy obecnie
około pięćdziesięciu członków. Nie zawsze udaje się nam zebrać kompletną ekipę,
ale na Pyrkonie jesteśmy po raz kolejny i tym razem jest zdecydowanie więcej
atrakcji i całe rzesze fanów fantasy i science-fiction, w tym także Gwiezdnych
Wojen – kończy Maks, który najpewniej został wezwany przez Dartha Vadera (moje
domysły) w celu wykonania kolejnej niecnej misji.
Punktualnie o godzinie
czternastej (tym razem byłem na miejscu pół godziny przed czasem) wszyscy fani
Gwiezdnych Wojen zebrali się w Sali multimedialnej, gdzie miała nastąpić
prezentacja działalności Polish Garrison oraz opis poszczególnych strojów. Muszę
przyznać, że nie spodziewałem się, że ta organizacja ma tylu członków na całym
świecie. Pozwolę sobie przytoczyć kilka liczb – (LEGION 501) jest obecny w 47
krajach, obejmuje 86 jednostek, 60 garnizonów, 26 outpostów i 5580 aktywnych
członków, którzy posiadają łącznie 9067 strojów. Wow! Muszę przyznać, że
inicjatywa jest naprawdę fajna i chyba oferta Ciemnej Strony Mocy zaczyna na
mnie oddziaływać…
Po wspaniałych dwóch
godzinach spędzonych wśród szturmowców, imperialnych oficerów i innych sługusów
Imperium, przyszedł czas na ponowne spotkanie z Ianem McDonaldem. W oczekiwaniu
na nadejście pisarza udało mi się wysłuchać przepięknego koncertu
zatytułowanego „Byle do świtu – historie harfą malowane”. Nigdy bym nie
pomyślał, że harfa jest tak wdzięcznym instrumentem, tym bardziej, że artystka
wykonywała nie tylko muzykę rodem z fantasy. Udało mi się usłyszeć między
innymi „Just Breathe” grupy Pearl Jam czy kawałki współczesnej muzyki
irlandzkiej (Star of the County Dawn).
Wczoraj Ian opowiadał o
stanie science-fiction we współczesnym świecie, dzisiaj natomiast organizatorzy
zasypywali go pytaniami o jego twórczość. Żeby w pełni docenić geniusz tego
pisarza trzeba by porozmawiać z nim kilka godzin, ale postaram się nakreślić
Wam chociaż małą cząstkę. – Wszyscy pływamy w tym samym morzu pomysłów, ale
tylko od nas zależy, który z dziesiątek czy nawet setek tych pomysłów wybierzemy,
aby poprowadzić naszą historię – mówił na dzisiejszym spotkaniu McDonald. –
Najważniejsza zasada dla wszystkich twórców brzmi: nigdy, przenigdy nie bójcie
się pomyłek i tego, co powiedzą ludzie (never, ever be afraid of mistakes and
what people will say – poezja) – dodaje. Najbardziej jednak utkwił mi pamięci
fragment, w którym Ian opowiada o tym, jak przygotowuje się do napisania
książki. – Po tym, jak zebrałeś już cały materiał i tak wyrzucasz jakieś 80%.
Ale musisz wykonać całą ciężką pracę i zbadać wszystko właśnie po to, żeby
wiedzieć, które 80% wyrzucić – kończy i daje temat do przemyśleń na kolejne
popołudnie. Po tym wystąpieniu nie mogłem zrobić nic innego jak tylko udać się
do stanowiska, kupić książkę i poprosić o dedykację człowieka, który zmienił
mój sposób myślenia o gatunku science-fiction. Książka „Rzeka Bogów” z
oryginalnym „To Gacek @ Pyrkon 2012 Ian McDonald” będzie ozdobą mojej domowej
biblioteczki przez kilka najbliższych lat.
Następnym punktem w
moim planie był wykład dotyczący Śródziemia, ale realia ponownie pokazały, że
sale są małe a ludzi jest dużo. W związku z powyższym postanowiłem zapolować na
najciekawsze stroje i muszę przyznać, że wyobraźnia ludzka nie zna granic. Oglądając
niektóre z kreacji przystawałem i zaczynałem bić brawo, bo nie wiem jak inaczej
mógłbym docenić ogrom pracy, jaką ludzie włożyli w przygotowanie się na
konwent. Zresztą, mogę tak pisać i pisać, ale zobaczcie sami…
Po dawce wrażeń
estetycznych przeznaczonych dla oka (panowie, polecam!!!) przyszła kolej na
element konwentu, na który wcześniej nie zwracałem większej uwagi – gry RPG. Fani
karcianek, planszówek, kostek, figurek i czego tam jeszcze używa się do RPG
dostali do dyspozycji ogromną ilość miejsca i trzeba im oddać, że potrafili
doskonale to wykorzystać. Przy kilkudziesięciu stołach zasiadało kilkaset osób,
które na bieżąco wymyślały nowe przygody, pojedynkowały się na karty i
rozstawiały swoje wojska na jak najdogodniejszych pozycjach do ataku. Jeśli to
nie robi na Was wrażenia to uwierzcie, że staranność, z jaką zostały wykonane
plansze i figurki jest równie niesamowita, jak perfekcja przy strojach. RPG w
Polsce jest wciąż żywe!
No i w tym wszystkim
zgubiłem gdzieś jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci polskiego fantasy i
science-fiction – Grzegorza Rosińskiego. Już wczoraj wspominałem, że jego prace
stanowią ozdobę konwentu, ale dzisiaj miałem okazję posłuchać, jak Rosiński
komentuje polską scenę komiksową. Gdybym był fanem gatunku pewnie wyniósłbym z
tego spotkania więcej, ale muszę przyznać, że jego prace nawet na totalnym
laiku robią wrażenie. Po spotkaniu rysownik udał się na swój dyżur autografowy
i okazało się, że był najbardziej obleganą postacią na konwencie. Kolejki były
długie, a czasu ponownie nie było zbyt wiele. Ehhh, życie…
„I Pyrkon widział, że
to, co stworzył, jest dobre. I tak upłynął wieczór i poranek – dzień drugi.”
Dzisiaj padam już z nóg, ale jutro na pewno wstanę o świcie (przeklęta zmiana
czasu) i po raz trzeci i ostatni udam się na Pyrkon 2012, no bo jak coś robić,
to od początku do końca. A jeśli macie czas i ochotę to zapraszam, zawsze z
chęcią zaczepię i zrobię mały wywiadzik…
Swords, axes and a couple of elvish arrows!
Jak przystało na
prawdziwego fana fantastyki, średnio raz dziennie zastanawiam się, jak by to
było stanąć w pierwszym szeregu armii
wraz z krasnoludem i elfem u boku. Po przeciwnej stronie doliny stałyby hordy
orków i goblinów, a przepiękne nimfy śpiewałyby pieśni mające przyciągnąć
zbłąkanych wojowników w ramiona śmierci… Ale, ale, nie o tym miało być. Pyrkon,
największe w Polsce święto miłośników fantastyki, wystartował!
A gdyby w poniższym tekście było za mało zdjęć, to po większą dawkę zapraszam na KULTURA.WM !!!
A gdyby w poniższym tekście było za mało zdjęć, to po większą dawkę zapraszam na KULTURA.WM !!!
Wyjątkowy nastrój
udzielił mi się od samego rana – coś po prostu unosiło się w powietrzu. Kiedy
dotarłem w okolice Międzynarodowych Targów Poznańskich, gdzie odbywa się
konwent, wiedziałem już, że jestem w domu. Poznań zmienił się nagle w jedną z
krain tolkienowskiego Śródziemia – maszerowałem ulicami pełnymi elfów,
krasnoludów (i krasnoludek!!!), łuczników, łowców, demonów, wampirów i kogo tam
jeszcze wymyślicie. Już na początku zadałem sobie pytanie: jak to możliwe, że
coś, co z pozoru nie istnieje, jest w stanie zjednoczyć i zebrać w jednym miejscu
takie zastępy ludzi? Wolność i możliwość odnalezienia samego siebie w istocie,
której nie mogę spotkać w codziennym życiu – mówi Marcin, uczeń jednego z
poznańskich liceów. Przyszedłem tutaj ze względu na uwielbienie do fantastyki i
science-fiction – mówi z kolei Sławek, student Uniwersytetu im. Adama
Mickiewicza w Poznaniu – Największe wrażenie wywarły na mnie rzeźby
przedstawiające postacie i jednostki z Gwiezdnych Wojen, dodaje. Jak widać,
różni ludzie przybyli na konwent w różnych celach, co nie zmienia faktu, że
łączy ich podobna pasja.
Po małym rekonesansie i
kilku krótkich pogawędkach z fanami fantastyki w różnej postaci, przyszedł czas
na pierwszy z zaplanowanych przeze mnie elementów programu, a więc otwarcie
całej imprezy. Co ciekawe wstęp dla wszystkich zwiedzających był możliwy na
długo przed rozpoczęciem i już wtedy można było podziwiać ilustracje Grzegorza
Rosińskiego czy kupić kilka tomów ulubionej mangi. Samo otwarcie nie zaskoczyło
niczym specjalnym. Po odczytaniu długaśnej listy sponsorów i organizatorów zaprezentowany
został oficjalny trailer konwentu, który jednak wypadł raczej kiepsko. Na
szczęście otwarcie zakończył występ grupy tancerek, co uratowało ten fragment
konwentu, przynajmniej w oczach męskiej części audytorium.
Następnym punktem w
moim osobistym planie była prelekcja zatytułowana „Diuna vs. Nekroskop”. Dawid
Schoenwald, prowadzący spotkanie, opowiadał o dwóch najdłuższych sagach w
historii science-fiction i horroru. O ile znaczna część widowni doskonale znała
„Diunę” Franka Herberta, opowiadającą o piaskowej planecie Arrakis, jedynym
miejscu, w którym występuje niezbędna do podróży po wszechświecie substancja nazywana
melanżem, o tyle o „Nekroskopie” słyszał już mało kto. Nekroskop to zupełnie
inny świat wampirów – mówił Dawid – to nie jest świat „Zmierzchu”, to świat,
który nie zna litości. Książka opowiada historię młodego chłopaka, który
rozwija się w miar czytania książki, a czytelnik rozwija się razem z nim. Jeśli
chodzi o cykl Diuny to trzeba zdać sobie sprawę, że nie wszystkie jej części dorównują
tym, napisanym przez Franka Herberta. Moim osobistym faworytem od zawsze jest
jednak część pierwsza – kończy swoją opowieść Dawid.
Po wyprawie w świat
wampirów i olbrzymich czerwi planowałem udać się na wykład dotyczący coraz
bardziej popularnej religii, jaką staje się jedizm. Miałem nadzieję, że poznam
założenia takiej religii, jej krótką, choć już burzliwą historię, a może nawet
dowiem się, jak dołączyć w szeregi wyznawców Mocy. Moje oczekiwania przerosły
jednak rzeczywistość. Wykład był prowadzony w stricte antropologicznym tonie i
po tym jak usłyszałem, że jedizm to tylko kolejny religijny biznesie nie
wytrzymałem i musiałem opuścić salę. Aby poprawić sobie humor postanowiłem
cofnąć się do lat dzieciństwa – wybrałem się na wystawę klocków LEGO
organizowaną przez grupę hobbystów LUGPol, którzy przy pomocy klocków budują
dosłownie wszystko.
Ze znacznie lepszym
humorem udałem się na występ gwiazdy piątkowego wieczoru – Iana McDonalda,
który wraz z widownią zastanawiał się jak przywrócić science-fiction
popularność. McDonald jest autorem, który zaczął wyrabiać sobie markę w Polsce
całkiem niedawno, głównie za sprawą książki „Rzeka Bogów”, ale za granicą jest
już dobrze znany od połowy lat 90. ubiegłego stulecia. Ian przedstawił
słuchaczom drogę jaką przebył gatunek science-fiction od początku jego
istnienia do dnia dzisiejszego i wskazał na pewne elementy, które należałoby
zmienić, aby dostosować ten gatunek do współczesnego czytelnika. Ludzie kojarzą
science-fiction z tym, co widzą na ekranie – mówił McDonald - ale prawdziwe
science-fiction to coś ponad to. Duch sf to pytanie o prawa rządzące
wszechświatem i nasze miejsce na świecie. Filmy pokazują nam fantastyczne
rzeczy, ale nie potrafią przekazać prawdziwego rdzenia tego gatunku, który
powinien wrócić do podstaw, jakie stanowi nauka – kończy Irlandczyk. Wszyscy
uczestnicy spotkania opuszczali salę wykładową z głowami pełnymi pytań o
nieskończoność kosmosu i piękno otaczającego wszechświata, a Ian McDonald
zgodził się porozmawiać ze mną o stanie science-fiction w Polsce i razem
doszliśmy do wniosku, że musimy zacząć tłumaczyć więcej książek na angielski,
bo on sam słyszał tylko o Lemie i Sapkowskim. Może to nisza, którą trzeba by
się zająć?
Kiedy już myślałem, że
lepiej być nie może, okazało się, że jestem w błędzie. W jednym z najdalszych
kątów sali wystawowej odnalazłem człowieka, który zmienił mój sposób patrzenia
na serię Gwiezdnych Wojen. Adam Kulesza, autor modeli i postaci pochodzących z
Gwiezdnych Wojen, to prawdziwy artysta w swoim fachu. Człowiek, który został
ustawiony w najgorszym z możliwych miejsc, w moim osobistym odczuciu, mógłby
stanowić główną personę całego konwentu. Podziwiając jego modele i słuchając
historii z nimi związanych, dowiedziałem się o całej sadze Lucasa więcej, niż z
dowolnego opracowania na ten temat. Adam rozpoczął tworzenie modeli w latach
90. i od tamtej pory stworzył ich kilkanaście. Nie są to jednak zwykłe modele!
Każdy z nich ma swoją historię, każdy ma kilka smaczków, które przesądzają o
jego wyjątkowości, każdy jest tak doskonały, że mógłby śmiało wystąpić w
kolejnym filmie o Jedi. To stanowisko to jednak nie tylko modele, ale przede
wszystkim osoba Adama, który swoimi opowieściami zawstydziłby połowę „znawców”
Gwiezdnych Wojen. W trakcie półgodzinnej rozmowy, zwrócił moją uwagę na rzeczy,
których nigdy dotąd nie zauważyłem w filmowej sadze. Podsumowując – mój nowy
osobisty bohater.
Na zakończenie
postanowiłem trochę powspominać czasy minione i udałem się do Retrogralni.
Retrogaming to hobby polegające na graniu w stare gry (lata 80.) na oryginalnym
sprzęcie z epoki. Wyobraźcie sobie więc moje zdziwienie, gdy ujrzałem ludzi
grających na popularnych Pegasusach i wymieniających się legendarnymi żółtymi
dyskietkami. Raj! Dla wielu ludzi jest to przypomnienie o ich młodości – mówi
Jakub Rzepecki, jeden z organizatorów stanowiska - młodsi mają okazję do
zapoznania się z grami z epoki, w której rządziły Nintendo, Amiga czy Commodore
i, o dziwo, to właśnie oni stanowią większość wśród odwiedzających nasze
stanowisko.
Patrząc na uśmiechy
panów grubo-po-pięćdziesiątce nie mogłem się powstrzymać i sam zasiadłem do
pojedynku w Pac-Mana, Tank i Mortal Kombat. Pewnie siedziałbym tam do tej pory,
ale motywowała mnie myśl, że muszę wrócić, żeby napisać kilka słów dla tych,
którym nie udało się dostać do Poznania. Wiem jednak, że jutro znów czeka na
mnie porcja fantastyki, science-fiction i RPG, którą postaram się Wam
przybliżyć jak najlepiej. Do usłyszenia!
Subskrybuj:
Posty (Atom)