„Niebieski kwiat i kolce” czy „zainwestuj
w tic-taci bo ci jedzie” to teksty, których żaden fan Shreka nie zapomni przez
długie lata. Skończyła się już co prawda nasza przygoda z zielonym ogrem, ale
twórcy animacji za oceanem postarali się, żeby wykorzystać potencjał drzemiący
w postaciach ze świata naszego ulubionego potwora. Po mniejszych produkcjach
typu „Pada Shrek” i „Shrek ma wielkie oczy” przyszedł czas na osobną historię,
która jednak przedstawia dobrze znaną wszystkim postać.
Spośród wielu postaci
towarzyszących Shrekowi w jego podróżach twórcy animacji zdecydowali się opowiedzieć
nam wcześniejszą historię jednego z najbardziej charakterystycznych. Padło na
Kota w butach. Największy podrywacz sagi o przygodach ogra tym razem oprowadza
nas po świecie, który ukształtował go takim, jakiego poznał go Shrek i Osioł.
Widzom trudno będzie odbierać tę historię jako niezależną w stosunku do Shreka,
jednak funkcjonuje ona jako autonomiczna opowieść. Kiedy już uda nam się
przestawić na odbiór Kota jako głównego bohatera i zmierzymy się z historią
jego życia okazuje się, że…zawodzi.
Autorzy obrazu doszli chyba do
wniosku, że Kot sam w sobie jest tak wspaniały, że wybroni się bez pomocy dobrej
historii. Mając w pamięci duet Kot-Osioł rządził i był w stanie rozbawić
każdego, nawet najsmutniejszego widza. „Kot w butach” przedstawia nam nie tylko
historię Puszka. Mamy tutaj nowych bohaterów, którzy świetnie wpasowują się do
opowieści. Nie są to jednak postaci pokroju Fiony czy Osła i przez cały seans
towarzyszy nam poczucie niedosytu.
Historia jest ciekawa i zabawna,
ale momentami wydaje się, że Kot nie dorósł jeszcze do swoich butów. W centrum
przygody znajduje się marzenie, która podąża za Puszkiem od czasów jego
młodości. Kot po wielu latach spotyka przyjaciela z dzieciństwa i razem próbują
spełnić swój największy plan – odnaleźć magiczne fasolki i porwać gęś znoszącą
złote jaja. Mają w ten sposób odkupić swoje winy wobec mieszkańców miasteczka,
w którym się wychowali. Kiedy są już blisko spełnienia swojego celu okazuje się
jednak, że przyjaźń też ludzi płatać figle.
W filmie nie brakuje oczywiście
humoru. Pojedynki Puszka i Kitty (koleżanka po fachu), nieporadność Humpty’ego
(wspomniany jajogłowy przyjaciel z dzieciństwa), czy kocia orkiestra (mój
faworyt ze swoim: „ooouuu…”) ratują całą opowieść, która momentami strasznie się
dłuży. Całość sprawia także wrażenie, jakby autorzy nie potrafili się
zdecydować, do kogo tak naprawdę chcą skierować swoje dzieło. Kot w butach
zyskał historię i osobowość, która sprawiła, że nie jest to już tylko gaduła ze
Shreka, ale poważny bohater z przeszłością. Super, ale czy dzieciaki na to
pójdą? Zamiast historii łatwej, lekkiej i przyjemnej dostajemy film biograficzny,
który wywołuje w nas refleksje, a zabawę przenosi na dalszy plan. Osobiście nie
mam nic przeciwko, ale mimo wszystko spodziewałem się większej dawki zabawy.
Chciałem się rozerwać, a musiałem myśleć. Błeee…
Jak podsumować „Kota w butach”?
Jest do kawał dobrego kina familijnego, w którym każdy znajdzie coś dla siebie.
Humor, tragedię, miłość, przyjaźń i tęsknotę. Jednak dla mnie ten film zawsze
będzie przypomnieniem, żeby nie zakładać za dużych butów, bo można się bardzo
łatwo potknąć. A obcasy trzeba mierzyć na zamiary. Czy jakoś tak. :P („ooouuu…”)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz