W 1992 roku Ron Shelton stworzył
film, który do dnia dzisiejszego ma jeden z najbardziej rozpoznawalnych tytułów
w historii. „Biali nie potrafią skakać” stał się przebojem, który cały czas
pojawia się w telewizji i jest serwowany coraz to nowym grupom maniaków kina.
Shelton nie przewidział jednak faktu, że dwadzieścia lat później pojawi się
inny film, który pokaże, jak bardzo się mylił.
Za obalenie tezy, której próbował
bronić Wesley Snipes, zabrał się Andrew Stanton – reżyser znany do tej pory
głównie z tworzenia animacji („WALL-E”, „Gdzie jest Nemo?”, seria „Toy Story”).
Muszę przyznać - obawiałem się, że również z tego filmu nie powstanie nic ponad
bajkę dla dzieci, tym bardziej, że za produkcję filmu wzięło się studio Walt Disney,
ale po raz pierwszy od bardzo dawna jestem szczęśliwy, że pomyliłem się tak
bardzo.
„John Carter” to film napisany na
podstawie książki „Księżniczka z Marsa” autorstwa Edgara Rice’a Burroughsa.
Zawsze myślałem, że ojcami fantastyki i science-fiction są Tolkien czy Lucas, a
tu nagle dowiaduję się, że wszystko co kocham, wielbię i szanuję, wywodzi się
od pisarza, który tworzył na samym początku XX. wieku i znany jest głównie z
książek o Tarzanie. Oczywiście nie umniejszam wcześniej wymienionym panom. Po
prostu dowiedziałem się jakim ignorantem byłem do tej pory. Dość powiedzieć, że
jak tylko wyszedłem z seansu od razu włączyłem wszystkie serwisy aukcyjne i
przyznaję, że książki wspomnianego pisarza są już w drodze.
Sposób w jaki prowadzona jest
historia, nie wyróżnia się niczym oryginalnym. Mamy młodego chłopaka, który
otrzymuje spadek od bogatego i dawno niewidzianego stryja. Poza ogromną ilością
pieniędzy i staroci młodzieniaszek dostaje także pamiętnik, w którym
przedstawiona jest historia stryja – wojennego bohatera. John Carter był
weteranem, który doszedł do wniosku, że ma już dosyć walk i cierpienia i
postanowił rozpocząć poszukiwania złota. Podczas wyprawy do swojej „złotej
jaskini” zostaje odnaleziony przez wojsko, które ponownie chce go widzieć w
swoich szeregach. Jak nie trudno się domyślić Carter ucieka i zupełnie
przypadkiem odnajduje swoją jaskinię. Poza złotem znajduje tam tajemniczy
medalion, który przenosi go na nieznaną planetę. Carter musi nauczyć się
poruszać (dosłownie) w nowym środowisku, musi poznać obyczaje mieszkańców Barsoom,
ale przede wszystkim, jak to już bywa w filmach o superbohaterach, musi
utrzymać się przy życiu, ratując przy okazji planetę i odnajdując miłość.
Trzeba powiedzieć, że ludzie
odpowiedzialni za casting odwalili kawał dobrej roboty. Taylor Kitsch w roli
tytułowego bohatera sprawdza się bardzo dobrze, a swobodny styl i łotrzykowski
uśmieszek doskonale pasują do roli dowcipnego, momentami, zbawcy świata.
Pochwalić wypada też odtwórczynię głównej roli żeńskiej Lynn Collins. Piękna, zabawna
i do tego waleczna księżniczka Barsoom, stworzyła wspaniały duet z Kitschem i
momentami przypominali parę głównych bohaterów z „Księcia Persji”. Nie można
też zapomnieć o innych. Nadspodziewanie dobrze wypadł Willem Dafoe, któremu
pomogła chyba dodatkowa para rąk i zielony kolor skóry, a także Mark Strong,
który jako czarny charakter zawsze sprawdza się dobrze.
Na plus filmu (chyba oszalałem)
należy zaliczyć fakt, że nie widać tutaj tych 300 milionów dolarów budżetu. Efekty
specjalne są, owszem, ale wszystko zostało odpowiednio wyważone i nawet
nienaturalnie długie skoki Cartera nie sprawiają wrażenia śmiesznych. Latające
maszyny są dokładnie zaprojektowane a wszyscy przedstawiciele fauny Barsoom są
bardzo realistycznie przygotowani do pojawienia się na ekranie. Z bohaterów
mniej ważnych należy wyróżnić „pieska”, który towarzyszył Carterowi na nowej
planecie. Nie znam nikogo, kto widząc to prześmieszne stworzenie, biegające na
swoich krótkich nóżkach, nie pękałby ze śmiechu.
Podsumowując – warto. Po wielu
obawach okazało się, że wszystkie były bezpodstawne, a film broni się
doskonale. Łatka „Disneya” nie sprawiła, że mamy do czynienia z bajką, dosyć
starą historię udało się fantastycznie dostosować do oczekiwań współczesnych
odbiorców, film napakowano efektami, humorem, miłością i zakończeniem, którego
nie powstydziłby się nawet Stephen King. Dlatego, jeśli jeszcze kiedyś usłyszę,
że biali nie potrafią skakać, natychmiast przeniosę się na Barsoom i przeskoczę
sobie nad jakimś pałacem. A co!
Zgadzam się z Twoją opinią na ten temat. Film był naprawdę bardzo dobry. Fakt nie było widać tych 300 mln, ale był klimat, świetna fabuła, ciekawie opowiedziana historia, no i przede wszystkim bardzo dobra gra aktorska. Ten film zdecydowanie był adresowany do koneserów gatunku. Jedyne co może tłumaczyć straty jakie poniesie wytwórnia to fakt, że niebawem na ekrany kin wejdą "Avengers", potem "Prometeusz" i jeszcze Tim Burton z nową odsłoną historii Abrahama Lincolna(że o "Hobbicie" nie wspomnę). Konkurencja spora i przez wielu już od początku roku określana mianem "hitu kinowego", ale każdy maniak science - fiction czy fantasy doceni "Johna Cartera".
OdpowiedzUsuń