środa, 22 lutego 2012

Pragmatycznie nie praktycznie

Jestem po pierwszych 'merytorycznych' zajęciach z pragmatyki języka polskiego i naprawdę nie mam pojęcia po co komu taki przedmiot. Na pewno nie prowadzącej bo bidula pod koniec wyglądała jakby miała zaraz zejść z tego świata. I nam raczej też nie, bo mamy już takie maniery, że raczej nie da się ich zmienić. Ale może chociaż z pisania tych 'pracek' wyjdzie coś ciekawego...




boży [Ś]wiadek [P]rawa

P: Wzywam na świadka pana G. Panie G, proszę powtarzać za mną: Przysięgam mówić prawdę, całą prawdę i tylko prawdę. Tak mi dopomóż Bóg.
Ś: Przysięgam mówić prawdę, całą prawdę i tylko prawdę. Tak mi dopomóż ~bóg~.
P:Proszę świadka o przedstawienie swojej osoby.
Ś: Nazywam się pan G.
(sprzeciw Wysoki Sądzie!)
Ś: Po prawdzie nie wiem co tutaj robię, ale coś widziałem to mogę opowiedzieć.
(sprzeciw Wysoki Sądzie!)
Ś: Zawsze marzyłem o tym, żeby przyjechać do takiego większego miasta i spróbować się  tutaj odnaleźć.
(sprzeciw Wysoki Sądzie!)
Ś: Myślałem, że się pobawię, to tak zrobiłem no i było fajnie.
(sprzeciw Wysoki Sądzie!)
Ś: Znalazłem przyjaciół (sprzeciw Wysoki Sądzie!), miłość (sprzeciw Wysoki Sądzie!), pracę (sprzeciw Wysoki Sądzie!)
Ś: Ale przede wszystkim znalazłem miejsce, w którym czuję się lepiej niż w domu.
P: … (…).
P: Panie G, czy ma pan coś do dodania?
Ś: Dziękuję, Wysoki Sądzie. To wszystko. Na Boga. Czy mogę już zacząć mówić prawdę?


Wersja B

Budzik. Wstaję chociaż wolałbym jeszcze poleżeć. Przecież kocham spać.
Buty. Powinienem się zastanowić - co wybrać, co zrobić, co powiedzieć. Nie robię tego.
Biegnę. Każdy ma swoje zadania a nie wypada się spóźnić. Próbuję.
Bredzę. Skoro nie potrafię tak jak chcę to robię tak jak umiem. Nie umiem.
Bujam. Dlaczego nie miałbym sobie pozwolić na chwilę marzeń? To nic nie kosztuje.
Books. Kiedyś trzeba się uspokoić, a teraz jest na to czas. Mało czasu.
Basta. Wszystko ma swój koniec. Oby przyszedł.
Niech przyjdzie. 


Przecier

Przecie(r)ż mogę pokazać się jako ten mądry i inteligentny.
Przecie(r)ż mogę być zawsze punktualny i ułożony.
Przecie(r)ż mogę służyć dobrą radą i pomocą w trudnych chwilach.
Przecie(r)ż mogę być miły i sympatyczny.
Przecie(r)ż nie muszę używać ironii i sarkazmu.
Przecie(r)ż nie muszę zawsze się skarżyć.
Przecie(r)ż nie muszę krzyczeć bez powodu.
Przecie(r)ż nie muszę kłamać i zrażać do siebie ludzi.
Mogę i nie muszę.
Co z tego skoro chcę? – smacznego. 



Też czujecie pozytywne emocje bijące z tych tekstów?
Może pora na jakiś tomik zatytułowany 'Kończże wreszcie z twym jestestwem'?


czwartek, 9 lutego 2012

Mister P.


Kilka tygodni temu znajomy zapytał mnie, dlaczego życie jest takie niesprawiedliwe. Nad odpowiedzią musiałem się poważnie zastanowić. Mógłbym przecież odpowiedzieć, że tak to już bywa, że taki nasz los, że jedni mają lepiej a drudzy gorzej. Mógłbym w końcu zrzucić winę na jakąś siłę wyższą. Ale odpowiedziałem najłatwiej i moim zdaniem najlepiej, jak tylko potrafiłem. Życie jest niesprawiedliwe, bo taka jest też Amerykańska Akademia Sztuki i Wiedzy Filmowej.


                O co chodzi? Z pozoru jedno z drugim nie ma przecież żadnego związku, ale jeśli dłużej o tym pomyśleć i przywołać odpowiednie przykłady, sprawa staje się dosyć oczywista. Każdy z nas ma zapewne kilka, kilkanaście lub nawet kilkaset ulubionych filmów. Bez niektórych nie potrafimy się obejść w smutne dni, inne przypominają nam ważne momenty z naszego życia. Są nawet takie, które stały się już częścią tradycji, a ich bohaterowie (choćby Kevin) nie opuszczają naszych rodzin. Ja sam posiadam listę filmów, bez których nie ruszam się z domu, bo czułbym się jakiś taki niekompletny. Pierwsza trójka, ze względu na mój rozpaczliwie romantyczny charakter, to dziwadła („Moulin Rogue”, „Love Actually” i „Anonymous”), ale przecież każdy ma prawo do swojego zdania!

                I tutaj dochodzimy do sedna sprawy. Założę się, że pierwsza setka pokrywa się, przynajmniej częściowo, u każdego. Przecież nie można w takim zestawieniu pominąć pozycji typu „Wywiad z wampirem”, „Se7en”, „12 małp”, „Siedem lat w Tybecie”, „Fight Club”, „Bękarty wojny”, czy „Moneyball”. Nawet jeśli nie figurują u was te wszystkie pozycje to musicie przyznać, że każda z nich, to kawał historii kina. A co sprawia, że te tytuły nie tylko zapadają w pamięć, ale powodują, że wciąż do nich wracamy i odkrywamy je na nowo? Krótko: Brad Pitt.

                Koszykówka ma Michaela Jordana, baseball – Babe’a Ruth’a, golf – Tigera Woodsa, F1 – Michaela Schumachera. A świat kina ma, a przynajmniej oficjalnie mieć powinien, Brada Pitta. Ten gość powinien być żywą legendą. Nie ma chyba na ziemi człowieka (przepraszam, za uogólnienie, ale wybaczam tym, którzy nie mają dostępu do TV), który nie widziałby twarzy pana P. chociaż raz. No bo jak można unikać takich filmów? Poza tytułami, które wymieniłem jest przecież cała masa produkcji co najmniej równie dobrych. „Joe Black”, „Snatch”, seria „Ocean’s” i „Ciekawy przypadek Benjamina Buttona” do słabych filmów przecież nie należą, prawda? Ale z docenianiem Brada jest zgoła inaczej niż się wydaje.

                Jeden z najlepszych aktorów wszechczasów (a co tam, mogę!) w przyszłym roku kończy 50 lat i zaczyna przebąkiwać o zakończeniu swojej długiej i bogatej kariery. Szczerze? Nie dziwię mu się. Wystąpił już w ponad czterdziestu filmach, kilkanaście wyprodukował, zgarnął masę przeróżnych nagród (między innymi Złoty Glob, People’s Choice i Teen Choice), ale szanowna Akademia Sztuki i Wiedzy Filmowej nigdy, powtarzam, NIGDY nie zdecydowała się przyznać mu Oscara. Coś tu się nie zgadza, co nie? Nominowany był czterokrotnie (wliczam tegoroczne dwie nominacje za Moneyball), ale nie doceniono wielu wspaniałych filmów, które bez jego osoby mogłyby nie odnieść takiego sukcesu. Mogę przeboleć fakt, że nie dostał nagrody za Benjamina Buttona, mogę przeboleć fakt, że pominięto go za „12 małp”, przeżyję nawet brak statuetki za „Fight Club”. Ale „Bękarty wojny”? „Se7en”? Szanowna Komisjo, chciałoby się powiedzieć, come on!

                Wniosek jest prosty i mądrym ludziom znany, jeśli Brad Pitt nie dostanie w tym roku Oscara za Moneyball (swoją drogą film jest genialny) stanie się nie tylko najbardziej niedocenionym aktorem tego pokolenia, ale śmiałbym powiedzieć, że najbardziej niedocenianym aktorem w historii. Nie wiem, czy członkowie Akademii zazdroszczą mu talentu (nie skończył studiów aktorskich), wyglądu (kobiety podobno wciąż za nim szaleją) czy pięknej małżonki ( Angelina…), ale wiem, że nie można pozwolić sobie na takie gafy! Toż to prawie jak niepowołanie Boruca do kadry narodowej!

                Można więc zrzucić wszystko na los, można na przypadek, można na siły wyższe, a nawet na czary. Ale po co, skoro mamy na ziemi Wielkie Zło w postaci Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej? Winnych za takie głupoty jak niedocenienie Brada Pitta nie trzeba szukać daleko. A skoro nie widać różnicy, to po co przesadzać? For Your Consideration…