poniedziałek, 2 kwietnia 2012

We bought a tiger!


W natłoku superprodukcji, które pojawiły lub wkrótce pojawią się na kinowych ekranach, bardzo łatwo jest przeoczyć perełki, które może mają kilkakrotnie niższy budżet, ale nie znaczy to wcale, że są to filmy gorsze. Wiele mówiło się o „Johnie Carterze”, dużo mówi się o „Igrzyskach Śmierci”, a jeszcze więcej o „Prometeuszu”. Trudno się dziwić, że w tym natłoku efektów bez większego echa przeszedł film o jakże nieefektownym tytule – „Kupiliśmy zoo”.



Gdybym miał przekonać męską część społeczeństwa do obejrzenia tego filmu, to zadanie to nie należałoby do najtrudniejszych. Wystarczyłyby trzy argumenty. Po pierwsze – Scarlett Johansson. Po drugie – Scarlett Johansson. A po trzecie – Scarlett Johansson. Nie zadowoliłbym się jednak przekonaniem tylko tej teoretycznie mniej urodziwiej części fanów kina, więc trzeba o filmie powiedzieć trochę więcej.

Benjamin Mee (Matt Damon) jest ojcem dwojga dzieci, którego żona całkiem niedawno umarła. Dzieci Benjamina, zwłaszcza starszy syn Dylan (Colin Ford), nie potrafią odnaleźć się po stracie matki, w związku z czym wpadają w kłopoty i sprawiają, że Ben zaczyna myśleć o zmianie otoczenia. Podczas poszukiwań nowego domu Ben, wraz z córką Rosie (w tej roli Maggie Elizabeth Jones - obiecuję, że zakochacie się w rezolutnej dziewczynce), trafia na dom położony z dala od miejskich problemów wśród, wydawałoby się, ciszy i spokoju. Podczas zwiedzania okazuje się jednak, że w pakiecie nowi właściciele otrzymają także… ZOO!

Nowa sytuacja to próba odbudowania własnego życia. Wszyscy członkowie rodziny znajdują wśród mieszkańców (również tej mniej włochatej części) przyjaźń, szczęście i, ostatecznie, nowy dom. Dylan otwiera się na świat, Rosie podnosi na duchu nawet w najtrudniejszych momentach, a Benjaminowi udaje się uporać ze stratą żony, naprawić relacje z dziećmi i odnaleźć przygodę, która na dobre odmieni jego życie.

Na osobne brawa zasługuje ekipa grająca pracowników zoo. Scarlett Johansson świetnie sprawdza się jako młoda pani manager, Agnus Macfayden dzielnie broni zwierząt przed dawnym wrogiem, od którego zależy istnienie zoo, a Elle Fanning wyśmienicie wkomponowuje się w całość jako głupiutka blondynka, która swoim urokiem ułatwia Dylanowi powrót do normalnych relacji z ludźmi.

„Kupiliśmy zoo” to film pełen uczuć, marzeń i walki o odnalezienie swojego miejsca w świecie, który nie jest aż tak przyjazny jak moglibyśmy tego chcieć. Reżyser, Cameron Crowe, sprawił jednak, że po seansie człowiek czuje się lepiej, a życie nie wydaje się już tak szare jak zazwyczaj. Swoją zasługę ma w tym też Jónsi, wokalista islandzkiego zespołu Sigur Ros (swoją drogą polecam, trudno o bardziej nastrojową muzykę), który sprawił, że wędrując z Benjaminem czujemy się, jakbyśmy znajdowali się w jakiejś baśniowej krainie.

Film pokazuje, że nie wszyscy szukamy tylko efektów, kosmosu, herosów i innych dodatków do tego, żeby cieszyć się z seansu. Dobre kino familijne to zawsze niezły sposób na przywrócenie człowiekowi wiary w to, że nie zawsze jest tak trudno, jak mogłoby się wydawać. Dlatego, jeśli ktokolwiek z Was miał ostatnio ciężkie chwile i chciałby chociaż na krótki czas o nich zapomnieć, to „Kupiliśmy zoo” będzie najlepszym lekarstwem jakie znajdziecie. A teraz wybaczcie, ale tygrysy same się nie nakarmią…