czwartek, 29 grudnia 2011

Find your own god!


W sieci czasami bardzo trudno wyłapać wartościowe informacje, czy przydatne dane. Przez natłok różnego rodzaju grafik, filmików, blogów, artykułów i innych tego typu rzeczy, możemy przegapić prawdziwe perełki. A czasami są to rzeczy naprawdę niesamowite.



Zdarza się, że zapominamy o fakcie, że komputer i Internet to nie to samo. Ta maszynka może służyć do miliona innych czynności, których efekty są często piękne. No i tak dzisiaj, błądząc bez celu po bezdennej studni internetowych danych, trafił mi się prawdziwy skarb.

Dominance War, bo o tym rzecz będzie, to turniej, w którym w szranki stają najlepsi graficy komputerowi z całego świata. Co roku, przez trzy miesiące, starają się o zwycięstwo w konkursie, którego celem jest stworzenie własnego boga. Każdy z artystów musi być przedstawicielem jakiejś grupy, więc można uznać, że zmagania są zbliżone do Igrzysk Olimpijskich. Za zwycięstwa w poszczególnych kategoriach (2D, 3D i animacja) przyznawane są medale, które ostatecznie decydują o miejscu danego community w tabeli końcowej.

Jakie są wyniki pracy grafików? Olśniewające to zdecydowanie za mało powiedziane… Poniżej zamieszczam kilka grafik, ale zachęcam żebyście sięgnęli po więcej na stronie projektu, gdzie można zobaczyć też grafiki z lat poprzednich. A warto!!!








poniedziałek, 19 grudnia 2011

Moneyball - uwierz w siebie


Większość sportowych filmów, które zapadły mi w pamięć, wywarły na mnie wrażenie z jednego powodu. W każdym z nich występuje bohater, którego poznajemy nie tylko jako pasjonata mającego bzika na punkcie sportu, ale także jako człowieka - człowieka z wszystkimi jego problemami, z wszystkimi radościami, a także z całym bagażem wspomnień. Jeśli ta postać jest w dodatku grana przez aktora uważanego za jednego z najlepszych w ostatnich kilkunastu latach, to nie jest to tylko film o sporcie, ale w tym wypadku wiarygodna historia o smaku porażki i drodze do odzyskania utraconego szczęścia.


Po długim oczekiwaniu doczekałem się kolejnego niezłego filmu z kategorii: sportowe. Radio, Coach Carter i The Blind Side to filmy do których powracam, kiedy chcę znowu uwierzyć w ‘dobro’ ludzi. Myślę, że do tego grona mogę zaliczyć również najnowszy film Bennetta Millera „Moneyball”. Film opowiada historię GM-a jednego z klubów amerykańskiej ligii baseballa i o pieniądzach żądzą tym półświatkiem. Na pierwszy rzut oka może się więc wydawać, że fabuła jest trywialna i mamy do czynienia z kolejnym ‘wydarzeniem’ dostosowanym do wymogów srebrnego ekranu. I prawdopodobnie na tym by się skończyło, gdyby nie wspaniała kreacja Brada Pitta, który jest naszym przewodnikiem po psychice człowieka błyskotliwego, zabawnego i przede wszystkim wierzącego w ludzi.

Billy Beane jest managerem klubu Oakland Athletics. Co ciekawe zarówno sam Billy, klub z Oakland oraz historia opowiedziane w filmie to wydarzenia prawdziwe. Beane to niespełniona gwiazda baseballu. Jako młody zawodnik był uznawany za jednego z najbardziej perspektywicznych zawodników. Okazało się jednak, że skauci pomylili się co do jego talentu, a sam Billy po nieudanej karierze został managerem drużyny baseballa. Beane ma ambicje, żeby stworzyć drużynę liczącą się w walce o tytuł, jednak jego klub nie należy do potentatów finansowych i musi liczyć się z ograniczonymi wydatkami. Z pomocą przychodzi Billy’emu młody chłopak z wykształceniem ekonomicznym – Peter Brand (świetna kreacja Jonah Hilla, który do tej pory był kojarzony raczej z mniej ambitnymi produkcjami).

Peter jest przedstawicielem zupełnie innego świata. Nie ma pojęcia o baseballu, za to wie wszystko o liczbach. Peter i Billy odrzucają tradycyjny sposób doboru zawodników i dzięki analizie matematycznej i statystykach dobierają skład, który teoretycznie powinien zdobyć mistrzostwo. Obaj spotykają się z falą krytyki, jednak wierzą w swoje działania a przede wszystkim w siebie. To upór i determinacja sprawiają, że po początkowych niepowodzeniach dostają się prawie na sam szczyt. Film nastrojem przypomina trochę „The Social Network”. I nie bez powodu. Scenariusz do „Moneyballa” popełnił Aaron Sorkin, zdobywca Oscara za scenariusz do historii twórcy facebooka, który powinien otrzymać kilka nagród również za ten film (będę bardzo rozczarowany jeśli stanie się inaczej).

Mimo, że historia opowiada o baseballu, który nie jest zbyt popularnym w Polsce sportem, warto wybrać się do kina. Możecie śmiało iść tam ze świadomością, że obejrzycie film nie o sporcie, ale o cierpliwości, walce i wierze w drugiego człowieka. Kto wie, może kiedyś traficie na szaleńca, który okaże się geniuszem i wspomnicie ten film? J

sobota, 26 listopada 2011

Szpieg do zadań (nie)specjalnych

Cukier, słodkości i różne śliczności – większość z Was zapewne zna przepis na stworzenie idealnych dziewczynek. Wydawałoby się, że nie może być łatwiejszej recepty. Zbieramy wszystko co najlepsze, wrzucamy do jednej miski i gotowe. Do tego samego zdania doszedł Tomas Alfredson, szwedzki reżyser, który miał być w tym roku jedną z największych gwiazd światowej kinematografii. Jednak Alfredson nie jest profesorem Atomusem i zapomniał o jeszcze jednym składniku. Jakim?



Na początku września świat obiegła informacja o doskonałym filmie szpiegowskim. „Szpieg” (kolejne nieudane polskie tłumaczenie tytułu, który w oryginale brzmi „Tinker, Tailor, Soldier, Spy”) był reklamowany jako film dla prawdziwych agentów. Nie ma tutaj miejsca na dziewczyny Bonda, masę gadżetów, czy wymyślne drinki. To opowieść o tajemnicach, niepewności i walce z czasem. George Smiley (Gary Oldman) jest emerytowanym agentem MI6, który zostaje przywrócony do służby, aby odnaleźć wtyczkę, która przekazuje informacje rosyjskiemu wywiadowi.

Postać grana przez Oldmana jest nijaka i bezbarwna. Bliżej jej do urzędnika lub komornika, który przesiaduje za biurkiem, niż do powszechnego wyobrażenia o szpiegu. Jego największą zaletą jest spokój i dystans z jakim prowadzi swoje dochodzenie. Reżyser próbował wykreować agenta Smileya na postać z tragiczną przeszłością, jednak rzadkie przebitki, pokazujące romans jego żony, wprowadzają tylko masę zamieszania i odciągają od głównego wątku, który i tak jest przedstawiony dość chaotycznie. Nie chcę tutaj powiedzieć, że Oldman zagrał słabo. Przeciwnie, jestem daleki od takiego stwierdzenia. Jeśli po filmie ma coś zostać w pamięci, to z pewnością scena, w której Smiley opowiada o swoim spotkaniu z tajemniczym przywódcą rosyjskiego wywiadu – Karlą. Zbliżenie na twarz Oldmana sprawia, że czujemy się, jakby mówił do nas, a jego gesty mimowolnie wciągają w historię.

W filmie sprawdza się także znany głównie z serialu o Sherlocku Holmesie Benedict Cumberbatch. Pomocnik Smileya wnosi do „Szpiega” trochę świeżości, która ponownie nie jest wykorzystana, a szkoda. Do swojej „miski” Alfredson wrzucił też kilku najlepszych aktorów ostatnich lat. Prawda jest taka, że Colin Firth, Tom Hardy, John Hurt, Toby Jones czy Mark Strong nie mieli okazji się wykazać i przegrywają z kolorowymi dziewczynkami z kreskówki. Po prostu zabrakło im tego czegoś. Może to brak emocji (tutaj ratuje się tylko Strong), może sposób prowadzenia historii, ale przy pierwszym kontakcie „Szpieg” nie zachwyca.

Nie chcę tutaj powiedzieć, że film jest słaby, bo tak nie jest. Jest po prostu bardzo wymagający i (mówię to z żalem) nudny. Początek jest chaotyczny, akcja rozwija się bardzo wolno i zanim coś zacznie się dziać widzimy napisy końcowe. Rozumiem, że jest to kino ambitne, nie zmienia to jednak faktu, że poza kilkoma momentami, które zmuszają do refleksji, przez resztę filmu czekamy na chwilę, która po prostu nie następuje.

Najmocniejszymi stronami tego filmu są zdjęcia i muzyka. Te pierwsze rewelacyjnie oddają realia Europy w okresie zimnej wojny, a muzyka kapitalnie podkreśla nastrój tajemnicy bijący z filmu. Żaden z tych elementów nie wystarczy jednak, żeby na mojej liście ulubionych szpiegów nastąpiły zmiany i Smiley zdecydowanie przegrywa z Bondem i Columbo, od których mógłby się jeszcze nauczyć niejednej sztuczki. 

Przedwczesna Gwiazdka!


Co ma ze sobą wspólnego 149 dni, 15 godzin, 26 listopada i 25 grudnia? Dla przeciętnego zjadacza chleba może niewiele, ale dla kilkunastu (może i więcej) milionów fanów basketu na całym świecie te liczby są jak przedwczesny raj.



Dzisiaj, czyli 26 listopada, po 15 godzinach rozmów, włodarze najlepszej koszykarskiej ligi na świecie dogadali się nareszcie z zawodnikami i po 149 dniach ogłosili, że 25 grudnia NBA znowu rusza! Na chwilę obecną wiemy, że zespoły mają rozegrać po 66 spotkań. Po prawie pół roku przedstawiciele zawodników zgodzili się na troszkę ponad 50% zysków (wciąż poniżej 51%) i w pierwszy dzień Świąt przyjdzie nam oglądać kilka niesamowitych spotkań. Heat vs. Mavs, Bulls vs. Lakers I Celtics vs. Knicks, nie wiem jak Wy, ale ja zdecydowanie będę wolał siedzieć przed telewizorem niż przed świątecznym stołem. ;]

Za największych wygranych całej tej sytuacji możemy uznać Davida Sterna i Billy’ego Huntera. Przedstawiciele ligi do końca nie odpuścili w negocjacjach i ostatecznie postawili na swoim, oddając zawodnikom przysłowiowe resztki. Największymi przegranymi nowego układu są natomiast gwiazdy ligi. Poza Bryant’em, który jest najlepiej opłacanym zawodnikiem w całej NBA, cała reszta gwiazd będzie musiała pogodzić się z sytuacją, w której nowa umowa ograniczy ich maksymalne zarobki. Trudna sytuacja czeka też przeciętne drużyny, ponieważ nowe zasady dotyczące salary cap’u mogą uniemożliwić im ściąganie do siebie najlepszych.

 Sytuacja, która cieszy wielu, może także sprawić, że inna grupa będzie zdecydowanie mniej szczęśliwa. Europejskie kluby, które oparły swoje teamy na zawodnikach z NBA muszą w najbliższym czasie całkowicie przemeblować składy. Najbardziej żal mi chyba Besiktasu Stambuł, który ma przecież w pierwszym składzie trzech kapitalnych zawodników – Derona Williamsa, Semiha Erdena i Lamara Odoma, który po podpisaniu kontraktu nie zdążył chyba nawet wylecieć do Turcji.

Przed rozpoczęciem nowego sezonu można zadawać sobie wiele pytań. Czy trio z Miami w tym roku zagra w tym roku jako zespół? Czy „Młodzi Gniewni” z Oklahomy pokażą na co ich stać? Czy starzejąca się ekipa Jeziorowców ma szanse na zwojowanie playoff? Na odpowiedzi przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać, ale na razie powiedzmy jeszcze raz i to na głos. LOCKOUT IS GONE!!!

wtorek, 22 listopada 2011

Anonimowo o pasji

Każdy sławny aktor, wybitny kompozytor, świetny malarz czy wielki pisarz pragnie tego samego - by pozostawić po sobie coś, co przetrwa wieki w pamięci innych ludzi. Roland Emmerich do tej pory rozpoznawany był głównie dzięki  filmom katastroficznym (Pojutrze, 2012, Dzień Niepodległości) lub za sprawą ‘Patrioty’ z Melem Gibsonem. W najbliższym czasie powinno się to zmienić, bo jeśli Emmerich’owi brakowało w swoim dorobku przysłowiowej wisienki na torcie, to właśnie teraz możemy ją obejrzeć w kinach.



‘Anonymous’ to kolejna próba opowiedzenia historii jednego z najbardziej rozpoznawalnych pisarzy świata -  William’a Shakespear’a. Nie jest to jednak opowieść pełna żartów i beztroski, ale spektakl pełen miłości, zdrady, intryg i walki o życiową pasję. Już od pierwszych minut widz może poczuć się jak w prawdziwym teatrze. Ale nie zwykłym teatrze, tylko teatrze w teatrze. Bo oto wchodzimy do teatru a bard stojący na scenie zaczyna snuć swoją opowieść. Taki sposób prowadzenia historii pozwala odbiorcom utożsamić się nie tyle z bohaterami samego filmu ile z widownią zasiadającą przed teatralną sceną. A skoro jesteśmy w teatrze, to przecież nie to samo co kino, prawda?

Spektakl, którego świadkami jesteśmy, opowiada historię hrabiego Oxfordu – Edwarda de Vere (Rhys Ifans). Od najmłodszych lat szlachcic fascynował się teatrem i poezją: pisał wiersze, reżyserował sztuki. Takie zachowanie w świecie renesansu nie było jednak mile widziane u hrabiego i z biegiem czasu Edward zaczął ukrywać swoją pasję. Film pokazuje ile można poświęcić z miłości do sztuki, która staje się całym życiem.
Hrabia Oxfordu, który porzucił już nadzieję na opublikowanie swoich dzieł, na nowo odkrywa potęgę słowa. Postanawia wynająć mało znanego pisarza, aby ten podpisał się pod jego dziełami własnym nazwiskiem. Ben Jonson, bo tak nazywa się ów autor, nie jest jednak w stanie przyznać się do stworzenia utworów, które na jego oczach zmieniają państwo. Zupełnym przypadkiem za autora zostaje więc uznany jeden z aktorów grających w sztuce Jonsona – William Shakespeare. Zainteresowani? Gwarantuję, że to dopiero początek!

Emmerich poruszył temat, który fascynuje od wielu lat. Czy to jeden człowiek, grupa pisarzy, a może inny sławny pisarz kryje się pod nazwiskiem Shakespear’a? Film nie jest jednak odpowiedzią na to pytanie i nie nawiązuje nawet w najmniejszym stopniu do wielu innych opinii na temat osobowości genialnego Anglika. Opowiada po prostu historię artysty w swoim fachu, który w dodatku żyje w bardzo ciekawych dla królestwa czasach. Miłostki królowej Elżbiety, sukcesja tronu w Anglii i intrygi rodziny Cecil, która od wielu lat służy koronie to idealnie zbalansowana mieszanka, która ułatwia nam podążanie za dwiema historiami miłosnymi. Miłością do kobiety i miłością do sztuki.

Całości dzieła dopełnia wspaniała i klimatyczna muzyka, za którą odpowiedzialni są Harald Kloser i Thomas Wanker, współpracujący z Emmerich’em przy jego poprzednich filmach. Połączenie epickiej historii ze wspaniałym dźwiękiem i przekonaniem, że jesteśmy w teatrze powoduje, że w momencie, gdy kurtyna zasłania scenę, chcielibyśmy więcej i więcej i więcej… Trzeba więc przyznać, że wisienka na torcie twórczości Rolanda Emmericha jest wyjątkowo apetyczna i gdyby nie nadmiar przedświątecznych kalorii to na pewno pozwoliłbym sobie na kolejny kawałek.

wtorek, 22 marca 2011

Hot Stuff!

Wiem o czym marzycie. Wiem jaka jest wasza pierwsza myśl, gdy wstajecie rano i ostatnia, gdy kładziecie się spać. Wiem, że zawsze go szukacie, czy to w kieszeni, czy to pod kołdrą, czy to w toalecie… Wydaje się taki niepozorny. Doskonale leży w dłoni, jest wszystkim, czego potrzebujecie do szczęścia, a jego 4 cale sprawiają, że czujecie się, jakbyście już przeżywali orgazm…


Tak, tak. Nie jest to wstęp do kolejnego harlekina z kiosku za rogiem, ale najprawdziwsza prawda dotycząca funkcjonowanie każdego człowieka. A cała ta sprawa jest bardzo prosta. Nie potrafimy wyobrazić sobie życia bez telefonu komórkowego. Gdybyśmy mówili tylko o telefonie jako urządzeniu służącym do wykonywania połączeń, to nie byłoby problemu, bo przecież telefony stacjonarne można jeszcze spotkać w niektórych domach. Jednak niektórym telefony komórkowy lub smartphone’y zastępują już nie tylko telefon, ale również komputer, pocztę, odtwarzacz muzyki, odtwarzacz wideo, kalendarz, zegarek, dyktafon, trenera, przyjaciela i co tam sobie jeszcze wymarzycie. W ciągu ostatnich dwudziestu lat telefon komórkowe zmieniły się z przysłowiowych „cegieł” w mobilne centra zarządzania życiem. Warto więc zadać sobie pytanie: jak w obliczu takiego postępu odnajduje się człowiek, który zostaje zmuszony do podążania za trendami wyznaczanymi przez rozwój technologiczny?
W chwili obecnej w Polsce jest ponad 40 milionów aktywnych abonentów telefonii komórkowej. Niby wcale nie tak dużo w porównaniu do ponad 200 milionów w Stanach Zjednoczonych, ale jeśli przypomnimy sobie, że w Polsce mieszka tylko 37 milionów osób…
Ja sam mam dwa aktywne numery telefonu (nie, nie podam, bo nie wypada uprawiać autoreklamy) i myślę, że niejeden z Was, drodzy czytelnicy, jest w podobnym położeniu. Ja sam spędzam więcej czasu przed ekranem laptopa czy telefonu niż rozmawiając z ludźmi twarzą w twarz. Ja sam wreszcie porzuciłem ideę pisania tradycyjnych listów na rzecz beznadziejnie codziennych maili i smsów. I pytam się: gdzie tutaj miejsce na tradycje, dwa tygodnie oczekiwania na wiadomość, czy nawet na dreszczyk emocji związany z rozrywaniem koperty z datą kolejnego spotkania?
Nie zmienia to jednak faktu, że smartphone jest narzędziem multi-funkcyjnym głównie dla męskiej części społeczeństwa. Facetowi wystarczy kieszeń wypchana telefonem i już nie musi targać ze sobą kalendarza, dodatkowego odtwarzacza muzyki czy notatnika. W związku z tym, nie mam zielonego pojęcia dlaczego nasze kochane panie, mimo że mają dostęp do tego samego sprzętu i tak noszą te wszystkie niepotrzebne przedmioty w swoich wielofunkcyjnych torebkach. Ale już dawno przestałem marzyć o tym, że zrozumiem te świątynie mądrości…
Kiedy więc następnym razem sięgniecie do kieszeni i poczujecie to wspaniałe, pulsujące, sprawiające tyle przyjemności… ustrojstwo, pomyślcie nie tylko o tym, ile dzięki niemu zyskujecie, ale też ile wspaniałych rzeczy odeszło już w zapomnienie.



sobota, 19 marca 2011

Zostań gwiazdą na Facebook'u!

Droga do zostania gwiazdą NBA nie jest prosta. Większość robi to tak, jak trzeba – lata treningów, lata wyrzeczeń, lata poświęceń i w końcu lata sławy. Ale nie jest to droga ani najprostsza, ani najszybsza, dlatego tylko nieliczni dostępują zaszczytu stania się częścią Hall of Fame.

Jednak ludzie nie byliby sobą, gdyby nie spróbowali ułatwić także tego zadania. Skoro każdy może nie ruszając się z domu obejrzeć mecze najlepszej koszykarskiej ligi świata a nawet podejrzeć dzień swojego ulubionego zawodnika nie wychodząc z łóżka, dlaczego nie mielibyśmy mieć możliwości zostania gwiazdą NBA dzięki kilku kliknięciom myszki naszego komputera?



NBA Legend: Official NBA Game daje nam możliwość spełnienia tego marzenia. O co chodzi? Gra daje nam możliwość nie tylko stworzenia swojego własnego zawodnika (własne nazwisko na koszulce ulubionej drużyny – proszę bardzo), ale pozwala podejmować decyzje dotyczące składu w jakim wystąpi nasza drużyna, daje możliwość trenowania, wybierania sponsorów, dekorowania naszej Sali oraz, a jakżeby inaczej, sięgnięcia po tytuł mistrza NBA. Jeśli dodać do tego możliwość wymiany koszy, które stoją na dowolnie wybranym parkiecie, dostajemy niemałą niespodziankę dla każdego fana ligi zawodowej.

Biorąc pod uwagę, że gra jest dostępna tylko przez serwis społecznościowy nie obędzie się oczywiście bez drobnej pomocy znajomych. Pomagają oni odblokować kolejnych zawodników, ulepszenia, czy wreszcie pozwalają na pozyskanie pieniędzy od sponsorów. Mamy więc i troszkę zabawy przy utożsamianiu się z Kobe’m lub LeBron’em i troszkę planowania jako GM jednej z drużyn. Gra warta świeczki, bo możemy pomóc podnieść się z kolan opuszczonej przez Zdrajcę ekipie Cavaliers lub obronić tytuł z Jeziorowcami. Czy zrobimy to wygrywając kolejne spotkania na drodze do mistrzostwa czy poprzez rozwiązywanie kolejnych zadań – wybór należy do nas.

A kiedy zdobędziemy już upragniony tytuł, warto przypomnieć sobie, że to tylko gra i kiedy słoneczko przebije się wreszcie przez zasłony naszego pokoju pamiętajmy, że do najbliższego boiska do basketu wcale nie jest aż tak daleko…

czwartek, 24 lutego 2011

KLIMATYcznie o lenistwie

Coraz więcej mówi się o tym, że nasze pokolenie należy do leniwych, mało ambitnych, wulgarnych i nietolerancyjnych. W świetle takich opinii powiedzenie „nihil agendo homines male agere discunt” (łac. Nic nie robiąc, ludzie uczą się czynić źle)  zdaje się potwierdzać, że nicnierobienie jest najpewniejszą drogą donikąd. Jak więc w takim świecie odnajdujemy się my, studenci? Czy też uczymy się czynić źle, czy jednak jest w nas coś, co sprawia, że szukamy nowych wyzwań, które zagwarantują nam całą masę nie tylko ciekawych, ale też przydatnych doświadczeń?



            Jak zawsze należy pamiętać o tym, żeby nie uogólniać. Jest przecież pewna grupa studentów, która nie odkłada wszystkiego na ostatnią chwilę, przygotowuje się systematycznie, a nawet kończy praktyki zawodowe przed ukończeniem piątego semestru. Taką przynajmniej mam nadzieję… A nawet jeśli się mylę i takich ludzi nie ma, to warto wiedzieć, że są osoby, które chcą pomagać studentom i dają im okazję do rozwoju umiejętności w czysto praktyczny sposób. Ja sam po odbębnieniu „obowiązkowych praktyk” nie myślałem o tym, żeby ćwiczyć dalej swój warsztat dziennikarski czy pogłębiać wiedzę na temat szeroko pojętej tematyki mediów. Okazało się jednak, że nasz Uniwersytet jest miejscem, gdzie okazje same znajdują studentów (no, może z drobną pomocą kadry naukowej).
            UWM wraz z mediami uniwersyteckimi dają niesamowitą możliwość poznania dziennikarstwa od kuchni. W radiu możemy popracować nad montażem dźwięku, w gazecie mamy możliwość opisania dowolnego aspektu rzeczywistości, a telewizja daje okazję do pokazania się szerszemu gronu odbiorców. Nie można też zapominać o „Uniwersyteckich Klimatach”. To program, który już od pięciu lat gości na antenie Olsztyńskiego Oddziału Telewizji Polskiej i przybliża mieszkańcom regionu wszystkie zagadnienia dotyczące UWM-u. Jednak nie jest to tylko narzędzie służące do autopromocji uczelni.
            Moja „przygoda” z Klimatami rozpoczęła się pod koniec drugiego roku dziennikarstwa. Wyobrażacie sobie, że po zaliczeniu przedmiotu (Prasowe, radiowe i telewizyjne serwisy informacyjne) na niezłą ocenę, podchodzi do Was prowadząca i prosi o numer telefonu? Ja też nie, ale właśnie tak się zaczęło. I w sumie myślałem, że tak się skończy, aż pewnego październikowego wieczora zadzwonił telefon z propozycją poprowadzenia kolejnego wydania tego studenckiego magazynu. I kto powiedział, że marzenia się nie spełniają?
            Pierwszy kontakt z nagraniem to od razu skok na głęboką wodę. Tu masz teksty, tam stań, tak mikrofon, tu kamera, światła, ludzie etc. Podsumowując – wow! Możliwość przyjrzenia się z bliska pracy ekipy telewizyjnej, poznawanie podstaw pracy kamery i mikrofonu podczas rozmów z operatorem i dźwiękowcem, czy wreszcie pisanie białych i prowadzenie wywiadu z zaproszonymi gośćmi. Każdy z tych elementów pozwala nauczyć się znacznie więcej, niż kolejna przeczytana książka czy następny wysłuchany wykład. Nie chcę tutaj powiedzieć, że teoria jest niepotrzebna. Wręcz przeciwnie, gdyby nie wiadomości o tym, jak należy przygotować się do podstawowych zadań stawianych przed dziennikarzem w telewizji, byłoby znacznie trudniej. Po tym, jak (nieskromność kiedyś zgubi rodzaj ludzki) sprawdziłem się przy pierwszej próbie, dostałem okazję, żeby spróbować po raz kolejny. I jeszcze raz. I kolejne wartościowe doświadczenie stało się faktem.
            Razem z ekipą miałem możliwość zobaczenia jak wygląda praca redakcji telewizyjnej, jak przebiegają poszczególne etapy powstawania programu, miałem okazję napisania własnej informacji i dobrania odpowiednich setek i efektów, a na koniec obserwowałem jak wszystkie te elementy są składane w jedną całość. Kiedy człowiek widzi ile osób musi pracować przy powstaniu kilkunastominutowego programu zaczyna doceniać pracę dziennikarza i wszystkich, którzy przyczyniają się do jego sukcesu. A jeśli ma się jeszcze drobny wkład w całość takiego procesu to satysfakcja jest naprawdę niesamowita.
            Skoro można nauczyć się przydatnych rzeczy nie będąc przez chwilę leniwym, chyba jednak warto czasem wyjść naprzeciw trudnościom i wziąć się do roboty. A jeśli przy okazji uda nam się obalić kilka stereotypów i dowieść, że jesteśmy coś warci, będzie to powód do olbrzymiej radości. Tym bardziej, że nigdy nie wiadomo kogo możemy spotkać i czego nauczymy się robiąc nawet niewiele, ale za to zawsze z pasją i zaangażowaniem.

Comeback

Po długiej przerwie spowodowanej przerwą świąteczną, sesją oraz postanowieniem, że nie będę 'cisnął' płci pięknej (i o czym ja mam pisać?), postanowiłem, że jednak wrócę, bo fajnie mieć jedno miejsce, w które mogę powrzucać wszystkie moje dziwne przemyślenia. A więc... zaczynamy. ;]