piątek, 13 stycznia 2012

„Kot w butach” o rozmiar za dużych


„Niebieski kwiat i kolce” czy „zainwestuj w tic-taci bo ci jedzie” to teksty, których żaden fan Shreka nie zapomni przez długie lata. Skończyła się już co prawda nasza przygoda z zielonym ogrem, ale twórcy animacji za oceanem postarali się, żeby wykorzystać potencjał drzemiący w postaciach ze świata naszego ulubionego potwora. Po mniejszych produkcjach typu „Pada Shrek” i „Shrek ma wielkie oczy” przyszedł czas na osobną historię, która jednak przedstawia dobrze znaną wszystkim postać.



Spośród wielu postaci towarzyszących Shrekowi w jego podróżach twórcy animacji zdecydowali się opowiedzieć nam wcześniejszą historię jednego z najbardziej charakterystycznych. Padło na Kota w butach. Największy podrywacz sagi o przygodach ogra tym razem oprowadza nas po świecie, który ukształtował go takim, jakiego poznał go Shrek i Osioł. Widzom trudno będzie odbierać tę historię jako niezależną w stosunku do Shreka, jednak funkcjonuje ona jako autonomiczna opowieść. Kiedy już uda nam się przestawić na odbiór Kota jako głównego bohatera i zmierzymy się z historią jego życia okazuje się, że…zawodzi.

Autorzy obrazu doszli chyba do wniosku, że Kot sam w sobie jest tak wspaniały, że wybroni się bez pomocy dobrej historii. Mając w pamięci duet Kot-Osioł rządził i był w stanie rozbawić każdego, nawet najsmutniejszego widza. „Kot w butach” przedstawia nam nie tylko historię Puszka. Mamy tutaj nowych bohaterów, którzy świetnie wpasowują się do opowieści. Nie są to jednak postaci pokroju Fiony czy Osła i przez cały seans towarzyszy nam poczucie niedosytu.

Historia jest ciekawa i zabawna, ale momentami wydaje się, że Kot nie dorósł jeszcze do swoich butów. W centrum przygody znajduje się marzenie, która podąża za Puszkiem od czasów jego młodości. Kot po wielu latach spotyka przyjaciela z dzieciństwa i razem próbują spełnić swój największy plan – odnaleźć magiczne fasolki i porwać gęś znoszącą złote jaja. Mają w ten sposób odkupić swoje winy wobec mieszkańców miasteczka, w którym się wychowali. Kiedy są już blisko spełnienia swojego celu okazuje się jednak, że przyjaźń też ludzi płatać figle.

W filmie nie brakuje oczywiście humoru. Pojedynki Puszka i Kitty (koleżanka po fachu), nieporadność Humpty’ego (wspomniany jajogłowy przyjaciel z dzieciństwa), czy kocia orkiestra (mój faworyt ze swoim: „ooouuu…”) ratują całą opowieść, która momentami strasznie się dłuży. Całość sprawia także wrażenie, jakby autorzy nie potrafili się zdecydować, do kogo tak naprawdę chcą skierować swoje dzieło. Kot w butach zyskał historię i osobowość, która sprawiła, że nie jest to już tylko gaduła ze Shreka, ale poważny bohater z przeszłością. Super, ale czy dzieciaki na to pójdą? Zamiast historii łatwej, lekkiej i przyjemnej dostajemy film biograficzny, który wywołuje w nas refleksje, a zabawę przenosi na dalszy plan. Osobiście nie mam nic przeciwko, ale mimo wszystko spodziewałem się większej dawki zabawy. Chciałem się rozerwać, a musiałem myśleć. Błeee…

Jak podsumować „Kota w butach”? Jest do kawał dobrego kina familijnego, w którym każdy znajdzie coś dla siebie. Humor, tragedię, miłość, przyjaźń i tęsknotę. Jednak dla mnie ten film zawsze będzie przypomnieniem, żeby nie zakładać za dużych butów, bo można się bardzo łatwo potknąć. A obcasy trzeba mierzyć na zamiary. Czy jakoś tak. :P („ooouuu…”)

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Robo Rocky!


Na pytanie: „z czym kojarzą ci się olbrzymie roboty, masa efektów specjalnych,  latające części i olej lejący się po ekranie?” jeszcze do niedawna bez zastanowienia odpowiedziałbym – Transformers. Do niedawna, bo ostatnio obejrzałem film który sprawił, że moja definicja „robota” uległa poszerzeniu.


Historia opowiedziana w „Gigantach ze stali” to, na pierwszy rzut oka, nic nowego. Bohater się stacza, dopada go przeszłość, następuje zmiana i wreszcie mamy odkupienie win i szczęśliwy koniec. Jeśli dodamy do tego tytułowych gigantów ze stali to może się wydawać, że scenariusz na największą kinową kichę gotowy. Na szczęście Shawn Levy, ojciec całego tego zamieszania sprawił, że odpowiednie dawki poszczególnych elementów składają się w całkiem przyzwoitą całość, a scenariusz napisany przez Johna Gatinsa sprawiedliwie dzieli akcję pomiędzy bokserów, tatusia i synka.

Charlie Kenton (Hugh Jackman) jest niespełnionym bokserem, który wraz z postępem technologii musiał przekwalifikować się z aktywnego zawodnika w sterującego robobokserami. Również na tym polu nie idzie mu jednak zbyt dobrze i poznajemy go w momencie, gdy właśnie stracił swojego stalowego giganta, a w dodatku przeszłość przypomina mu o dawno porzuconym synu. Co Charlie na to? Dlaczego nie „sprzedać” synka i nie zainwestować w nowego robota? Nonszalancja i pewność siebie sprawiają jednak, że także ten plan zawodzi i jedynym ratunkiem staje się właśnie młody chłopiec.

Co do robotów, to zostały one zepchnięte na drugi plan i w sumie film wyszedł na tym bardzo dobrze. Nie ma tutaj miejsca na sztuczne wciskanie uczuć w metalowe pudełka i nie ma miejsca na bajki o duszę robota. Za to chwile, w których bohaterowie próbują znaleźć głębię w święcących oczach blaszaka naprawdę dają do myślenia. Bo co z tego, że w środku jest pusto, skoro my czujemy, że to nasze „bratnie obwody”? Taki związek wyraźnie rysuje się między młodym Maxem (Dakota Goyo - powinniście go kojarzyć z bardzo niedocenionym „Defendorem”) a robotem, którego znalazł na wysypisku. Chłopak traktuje go jednak bardziej jako słuchacza i zabawkę niż jako wyimaginowanego przyjaciela.

Film może z powodzeniem aspirować do miana kina familijnego. Przekazuje wiele „uniwersalnych wartości” i nie musi wstydzić się, że pokaże coś nieodpowiedniego dla młodszej części widowni. Nie jest to jednak film tylko dla dzieciaków. Mamy tutaj do czynienia z dwiema warstwami opowieści. Dla młodszych może to być zabawa robotem i spełnianie marzeń, a dla tych troszkę starszych pogoń za marzeniami i walka o odzyskanie sensu (a finałowa walka robotów to pojedynek godny Rocky’ego, więc można powspominać :P). Nieważne do której grupy należycie – ten film to wspaniała rozrywka dla wszystkich i mogę go polecić z czystym sumieniem.