sobota, 26 listopada 2011

Szpieg do zadań (nie)specjalnych

Cukier, słodkości i różne śliczności – większość z Was zapewne zna przepis na stworzenie idealnych dziewczynek. Wydawałoby się, że nie może być łatwiejszej recepty. Zbieramy wszystko co najlepsze, wrzucamy do jednej miski i gotowe. Do tego samego zdania doszedł Tomas Alfredson, szwedzki reżyser, który miał być w tym roku jedną z największych gwiazd światowej kinematografii. Jednak Alfredson nie jest profesorem Atomusem i zapomniał o jeszcze jednym składniku. Jakim?



Na początku września świat obiegła informacja o doskonałym filmie szpiegowskim. „Szpieg” (kolejne nieudane polskie tłumaczenie tytułu, który w oryginale brzmi „Tinker, Tailor, Soldier, Spy”) był reklamowany jako film dla prawdziwych agentów. Nie ma tutaj miejsca na dziewczyny Bonda, masę gadżetów, czy wymyślne drinki. To opowieść o tajemnicach, niepewności i walce z czasem. George Smiley (Gary Oldman) jest emerytowanym agentem MI6, który zostaje przywrócony do służby, aby odnaleźć wtyczkę, która przekazuje informacje rosyjskiemu wywiadowi.

Postać grana przez Oldmana jest nijaka i bezbarwna. Bliżej jej do urzędnika lub komornika, który przesiaduje za biurkiem, niż do powszechnego wyobrażenia o szpiegu. Jego największą zaletą jest spokój i dystans z jakim prowadzi swoje dochodzenie. Reżyser próbował wykreować agenta Smileya na postać z tragiczną przeszłością, jednak rzadkie przebitki, pokazujące romans jego żony, wprowadzają tylko masę zamieszania i odciągają od głównego wątku, który i tak jest przedstawiony dość chaotycznie. Nie chcę tutaj powiedzieć, że Oldman zagrał słabo. Przeciwnie, jestem daleki od takiego stwierdzenia. Jeśli po filmie ma coś zostać w pamięci, to z pewnością scena, w której Smiley opowiada o swoim spotkaniu z tajemniczym przywódcą rosyjskiego wywiadu – Karlą. Zbliżenie na twarz Oldmana sprawia, że czujemy się, jakby mówił do nas, a jego gesty mimowolnie wciągają w historię.

W filmie sprawdza się także znany głównie z serialu o Sherlocku Holmesie Benedict Cumberbatch. Pomocnik Smileya wnosi do „Szpiega” trochę świeżości, która ponownie nie jest wykorzystana, a szkoda. Do swojej „miski” Alfredson wrzucił też kilku najlepszych aktorów ostatnich lat. Prawda jest taka, że Colin Firth, Tom Hardy, John Hurt, Toby Jones czy Mark Strong nie mieli okazji się wykazać i przegrywają z kolorowymi dziewczynkami z kreskówki. Po prostu zabrakło im tego czegoś. Może to brak emocji (tutaj ratuje się tylko Strong), może sposób prowadzenia historii, ale przy pierwszym kontakcie „Szpieg” nie zachwyca.

Nie chcę tutaj powiedzieć, że film jest słaby, bo tak nie jest. Jest po prostu bardzo wymagający i (mówię to z żalem) nudny. Początek jest chaotyczny, akcja rozwija się bardzo wolno i zanim coś zacznie się dziać widzimy napisy końcowe. Rozumiem, że jest to kino ambitne, nie zmienia to jednak faktu, że poza kilkoma momentami, które zmuszają do refleksji, przez resztę filmu czekamy na chwilę, która po prostu nie następuje.

Najmocniejszymi stronami tego filmu są zdjęcia i muzyka. Te pierwsze rewelacyjnie oddają realia Europy w okresie zimnej wojny, a muzyka kapitalnie podkreśla nastrój tajemnicy bijący z filmu. Żaden z tych elementów nie wystarczy jednak, żeby na mojej liście ulubionych szpiegów nastąpiły zmiany i Smiley zdecydowanie przegrywa z Bondem i Columbo, od których mógłby się jeszcze nauczyć niejednej sztuczki. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz