czwartek, 22 marca 2012

Biali nie potrafią skakać?


W 1992 roku Ron Shelton stworzył film, który do dnia dzisiejszego ma jeden z najbardziej rozpoznawalnych tytułów w historii. „Biali nie potrafią skakać” stał się przebojem, który cały czas pojawia się w telewizji i jest serwowany coraz to nowym grupom maniaków kina. Shelton nie przewidział jednak faktu, że dwadzieścia lat później pojawi się inny film, który pokaże, jak bardzo się mylił.



Za obalenie tezy, której próbował bronić Wesley Snipes, zabrał się Andrew Stanton – reżyser znany do tej pory głównie z tworzenia animacji („WALL-E”, „Gdzie jest Nemo?”, seria „Toy Story”). Muszę przyznać - obawiałem się, że również z tego filmu nie powstanie nic ponad bajkę dla dzieci, tym bardziej, że za produkcję filmu wzięło się studio Walt Disney, ale po raz pierwszy od bardzo dawna jestem szczęśliwy, że pomyliłem się tak bardzo.

„John Carter” to film napisany na podstawie książki „Księżniczka z Marsa” autorstwa Edgara Rice’a Burroughsa. Zawsze myślałem, że ojcami fantastyki i science-fiction są Tolkien czy Lucas, a tu nagle dowiaduję się, że wszystko co kocham, wielbię i szanuję, wywodzi się od pisarza, który tworzył na samym początku XX. wieku i znany jest głównie z książek o Tarzanie. Oczywiście nie umniejszam wcześniej wymienionym panom. Po prostu dowiedziałem się jakim ignorantem byłem do tej pory. Dość powiedzieć, że jak tylko wyszedłem z seansu od razu włączyłem wszystkie serwisy aukcyjne i przyznaję, że książki wspomnianego pisarza są już w drodze.

Sposób w jaki prowadzona jest historia, nie wyróżnia się niczym oryginalnym. Mamy młodego chłopaka, który otrzymuje spadek od bogatego i dawno niewidzianego stryja. Poza ogromną ilością pieniędzy i staroci młodzieniaszek dostaje także pamiętnik, w którym przedstawiona jest historia stryja – wojennego bohatera. John Carter był weteranem, który doszedł do wniosku, że ma już dosyć walk i cierpienia i postanowił rozpocząć poszukiwania złota. Podczas wyprawy do swojej „złotej jaskini” zostaje odnaleziony przez wojsko, które ponownie chce go widzieć w swoich szeregach. Jak nie trudno się domyślić Carter ucieka i zupełnie przypadkiem odnajduje swoją jaskinię. Poza złotem znajduje tam tajemniczy medalion, który przenosi go na nieznaną planetę. Carter musi nauczyć się poruszać (dosłownie) w nowym środowisku, musi poznać obyczaje mieszkańców Barsoom, ale przede wszystkim, jak to już bywa w filmach o superbohaterach, musi utrzymać się przy życiu, ratując przy okazji planetę i odnajdując miłość.  

Trzeba powiedzieć, że ludzie odpowiedzialni za casting odwalili kawał dobrej roboty. Taylor Kitsch w roli tytułowego bohatera sprawdza się bardzo dobrze, a swobodny styl i łotrzykowski uśmieszek doskonale pasują do roli dowcipnego, momentami, zbawcy świata. Pochwalić wypada też odtwórczynię głównej roli żeńskiej Lynn Collins. Piękna, zabawna i do tego waleczna księżniczka Barsoom, stworzyła wspaniały duet z Kitschem i momentami przypominali parę głównych bohaterów z „Księcia Persji”. Nie można też zapomnieć o innych. Nadspodziewanie dobrze wypadł Willem Dafoe, któremu pomogła chyba dodatkowa para rąk i zielony kolor skóry, a także Mark Strong, który jako czarny charakter zawsze sprawdza się dobrze.

Na plus filmu (chyba oszalałem) należy zaliczyć fakt, że nie widać tutaj tych 300 milionów dolarów budżetu. Efekty specjalne są, owszem, ale wszystko zostało odpowiednio wyważone i nawet nienaturalnie długie skoki Cartera nie sprawiają wrażenia śmiesznych. Latające maszyny są dokładnie zaprojektowane a wszyscy przedstawiciele fauny Barsoom są bardzo realistycznie przygotowani do pojawienia się na ekranie. Z bohaterów mniej ważnych należy wyróżnić „pieska”, który towarzyszył Carterowi na nowej planecie. Nie znam nikogo, kto widząc to prześmieszne stworzenie, biegające na swoich krótkich nóżkach, nie pękałby ze śmiechu.

Podsumowując – warto. Po wielu obawach okazało się, że wszystkie były bezpodstawne, a film broni się doskonale. Łatka „Disneya” nie sprawiła, że mamy do czynienia z bajką, dosyć starą historię udało się fantastycznie dostosować do oczekiwań współczesnych odbiorców, film napakowano efektami, humorem, miłością i zakończeniem, którego nie powstydziłby się nawet Stephen King. Dlatego, jeśli jeszcze kiedyś usłyszę, że biali nie potrafią skakać, natychmiast przeniosę się na Barsoom i przeskoczę sobie nad jakimś pałacem. A co!

1 komentarz:

  1. Zgadzam się z Twoją opinią na ten temat. Film był naprawdę bardzo dobry. Fakt nie było widać tych 300 mln, ale był klimat, świetna fabuła, ciekawie opowiedziana historia, no i przede wszystkim bardzo dobra gra aktorska. Ten film zdecydowanie był adresowany do koneserów gatunku. Jedyne co może tłumaczyć straty jakie poniesie wytwórnia to fakt, że niebawem na ekrany kin wejdą "Avengers", potem "Prometeusz" i jeszcze Tim Burton z nową odsłoną historii Abrahama Lincolna(że o "Hobbicie" nie wspomnę). Konkurencja spora i przez wielu już od początku roku określana mianem "hitu kinowego", ale każdy maniak science - fiction czy fantasy doceni "Johna Cartera".

    OdpowiedzUsuń